W 1928 roku, w 278 numerze „Kuriera Warszawskiego”, dziennika związanego ze Stronnictwem Chrześcijańsko-Narodowym, ukazał się artykuł Izabeli Moszczeńskiej – Rzepeckiej, znanej publicystki oraz działaczki społecznej i politycznej. W tekście pt. „Przedwojenne matki”, Moszczeńska atakowała Boya, m.in. za opublikowaną przez niego w „Kurierze Porannym” recenzję sztuki „Tamten” Gabrieli Zapolskiej. W odpowiedzi, 12 października tego samego roku, Boy na łamach „Kuriera Porannego” opublikował „List otwarty do pani Izy Moszczeńskiej z „Kuriera Warszawskiego””.
„Droga Pani Izo!
Przeczytałem Pani artykulik o „Przedwojennych matkach” i słowa mnie poświęcone z powodu przebrzmiałego już felietonu. Powyrywane luźne moje zdania, z zatraceniem ich tonu i sensu w całości, nie jest to najrzetelniejszy sposób informowania o pisarzu w piśmie, które jego działalność latami metodycznie przemilcza. Ale „lepszy rydz niż nic”. „Odraza, obrzydzenie, żakowskie kpiny” etc. Nie są te epitety dla mnie niczym nowym; przeciwnie, uważam, że się Pani ze mną obeszła dość łagodnie. Od samego początku mojej działalności pisarskiej przywykłem do znacznie ostrzejszego tonu. Pierwsza recenzja, jaką w ogóle miałem w życiu po moim tomiku wierszy, ukazała się w organie stróżów katolickich i roiła się od epitetów, jak „zwyrodniały głuptas”, „znikczemniały drab”, „obryzgiwanie błotem”, „zanik wszelkiego moralnego czucia” etc. Drugi mój tomik zaliczył pewien recenzent do rzędu „utworów kloacznych”, przy czym w „używaniu brudnych słów i obrazów” dano mi za poprzedników Żeromskiego i… Wyspiańskiego. W dziesięć lat potem autor tej recenzji, dobry staruszek Masłowski, pisał do mnie list z Bydgoszczy z nagłówkiem „Czcigodny Panie”… A dziś raz po raz jakiś ojciec ojczyzny klepie mnie po ramieniu i mówi: „Ach, panie Boyu, czemu pan już „Słówek” nie pisze!”
I tak jest ciągle. Kiedy zacząłem wydawać moje przekłady z literatury francuskiej, obwołano mnie pornografem, dziś. p. minister spraw zagranicznych mieni mnie publicznie swoim najużyteczniejszym współpracownikiem. Więc właściwie w czym?
Jakiś mój wierszyk śp. Wiktor Gomulicki nazwał „lekkomyślnym koźlim wierzgnięciem w stronę naszych wieszczów narodowych”. Dziś proszą mnie o wstęp do popularnego wydania Mickiewicza.
Kiedy ogłosiłem „Plotkę o „Weselu” Wyspiańskiego”, krzyczano o „zdzieraniu nimbu” etc. Dziś „Plotka o „Weselu” znajduje się w antologiach szkolnych i całymi kawałami cytują ją w monumentalnym wydaniu Wyspiańskiego. I tak ciągle.
Dlatego, Droga Pani Izo, nie przejmuję się zbytnio obelgami. Przeciwnie, kiedy dłuższy czas upłynie, a nic na mnie nie spadnie, zaczynam się niepokoić, że się już zużyłem, że staję się narodowi niepotrzebny. A przeciwnie, kiedy mi wymyślają, nabieram otuchy. I wnioskując z przeszłości na przyszłość mam prawo się spodziewać, że moje bluźnierstwa będą kiedyś polecane do szkół przez Ministerium Oświaty i Wyznań, wówczas gdy z waszych kaznodziejstw i nauk moralnych nie zostanie dymu ani popiołu.
Bo to jest właśnie moja rola. Być antydotem na wasze uroczyste blagi. Być bodaj dawnym błaznem, dzięki któremu lud łatwiej znosił kosztowną nicość królewskiej purchawki. Czyż to nie znaczy oddać oficjalnym filarom opinii honory królewskie?
Skoro tak gawędzimy, Pani Izo, opowiem Pani jedną anegdotę, którą świeżo słyszałem i która mnie bardzo zabawiła.
Umarła Konopnicka. „Tygodnik Ilustrowany” wysłał do pewnego znakomitego pisarza bawiącego we Włoszech depeszę z prośbą o artykuł o Konopnickiej. Pisarz, który nic jeszcze nie wiedział o śmierci poetki, odpowiedział depeszą: „Czy umarła? Pięćdziesiąt kop. od wiersza.”
Wolff oddepeszował: „Umarła. Dobrze.”
Za czym w kilka dni nadszedł artykuł zaczynający się od słów:
„Jak grom z jasnego nieba spadła hiobowa wieść” etc.
Pisarz był dobry, więc i artykuł był dobry, ale niepodobna żyć samą taką literaturą! A „Kurier Warszawski” innej nie uznaje. Oprócz wierszowego każdy współpracownik ma tam chyba jeszcze osobną renumerację za szaty, które przynajmniej raz na tydzień rozdziera. Szkoda sukienek, Pani Iziu!
Wie Pani, Pani Izo, pogódźmy się! A pogódźmy się choćby dlatego, że znaleźliśmy wspólnego wroga. „Nasz Przegląd” przejął się Pani metodą i aplikując ten sam system „wycinanek” napisał… o nas obojgu. Tytuł: Spór cynizmu z obłudą. Domyśla się Pani, że to ja jestem Cynizm, a Pani Obłuda, a nie odwrotnie, i kończy „Nasz Przegląd”, o zgrozo!:
„Przyznajemy, że z dwojga złego wolimy już jawny cynizm niż zamaskowaną obłudę.”
I, Droga Pani Iziu, skoro się już pogodzimy, powiem Pani coś na ucho. Coś, czego bym nie powiedział panu S.H. z „Naszego Przeglądu”, bo mnie zirytował: Żydzi powinni być inteligentni, to ich racja bytu. A ja właśnie chcę Pani na ucho powiedzieć, Pani Iziu, że ja piszę dla ludzi inteligentnych. Dla ludzi, którzy wiedzą, co to jest żart, co to jest paradoks, którzy czytając mnie potrafią uśmiechnąć się z tego, co jest żartem, choćby nawet przyostrym, a zastanowić się nad tym, co jest godne zastanowienia. I niech mi Pani wierzy, Pani Iziu, że znajduję w Polsce takich czytelników; czasem od razu, czasem po dziesięciu latach, ale znajduję. Igrać z najbardziej uświęconymi pojęciami, z najbardziej czcigodnymi uczuciami, próbować ich siły i szczerości, rozkładać je odczynnikiem śmiechu, prowokować obłudne oburzenia, demaskujące dyskusje, wpuszczać powietrze, ośmielać do myślenia, iżby pośród walących się bałwanów zostało to, co naprawdę jest szanowne – oto zadanie, które chciałbym spełniać wedle sił moich.
Mógłbym Pani, Pani Izo, pokazać dziesiątki listów bezimiennych – więc szczerych – dziękujących mi za tę robotę, która, wedle Pani, wywołuje u czytelników „odrazę i obrzydzenie do drukowanego słowa”. W tej chwili właśnie poczta przynosi mi nowy taki list. Wyjmuję zeń parę zdań – daję słowo, że nie cytuję ich, aby się chwalić, tylko dlatego, że pani na czytelników się powołuje. Oto głos czytelnika:
„Nareszcie znalazł się w Polsce człowiek, który… etc. Pańska obrazoburcza potrzeba niweczenia szanownych piedestałów, Pańska wiecznie żywa gotowość służenia prawdziwie bezinteresownie, porywczo, po rycersku, odruchowa nienawiść do wszelkiego zakłamania, szerokość horyzontów nie zaciemniona żadnym przesądem, wreszcie pańska młodzieńcza odwaga cywilna w kraju tartufów literackich i zasuszonych wielbicieli autorytetów – jest czymś tak wyjątkowym i tak rewelacyjnym…” etc. etc.
Niech Pani powie szczerze, Pani Iziu, czy do współpracowników „Kuriera Warszawskiego” dużo przychodzi takich listów?
A teraz, kiedyśmy się już pogodzili – bo pogodziliśmy się, prawda? – opowiem Pani jeszcze jedną autentyczną historię, którą przed paroma miesiącami serdecznie bawiono się w kołach literackich:
Podczas antraktu w Teatrze Narodowym podszedł do woźnego starszy jegomość i oświadczył: „Proszę pana, niech pan coś poradzi: ja siedzę w krzesłach z córką – młodziutka panienka, prawie dziecko – a przede mną siedzi jakiś jegomość, który się ze swoją damą przez cały akt zachowuje tak niemożliwie, że po prostu nie wiem, co począć z dzieckiem.”
Woźny udał się we wskazanym kierunku. Po chwili wraca nieco pomieszany i mówi szeptem: „Proszę pana, nic się nie da zrobić. To jest sam redaktor „Kuriera Warszawskiego.”
Dobranoc Pani, Pani Iziu.
Źródło: „Boy. Listy”, Państwowy Instytut Wydawniczy 1972
Skomentuj