Wtorek, 22 stycznia 2013, Lotnisko im. Chopina, Warszawa.
Pierwszy wylot z Polski w tym roku. Samolotem z Warszawy do Amsterdamu, a potem pociągiem do Eindhoven, do hotelu Crown. W hotelu będę pewnie ok. 22-tej, jeżeli wszystko pójdzie z planem.
Jeżeli pójdzie z planem, bo zima znów sparaliżowała, ale tym razem, wyjątkowo nie polskich drogowców, ale pracowników lotnisk w Europie Zachodniej. Wystarczy kilka centymetrów śniegu, aby największe lotniska Europy – Heathrow, Schiphol, Frankfurt – przestały przyjmować pasażerów. Polskie Okęcie, to jest, pardon, Chopin Airport, na razie trzyma się zaskakująco dobrze.
Dlaczego tak się dzieje? Najbardziej banalnym wytumaczenie wydaje się długotrwałe przyzwyczajenie mieszkańców tej części Starego Kontynentu do niskich temperatur. I rzeczywiście, kilka stopni poniżej zera i parę centymetrów śniegu nie robi na nas większego wrażenia, podczas gdy na przykład Wielkiej Brytanii to wystarczający powód aby zamykać szkoły, urzędy i zakłady pracy. Ale sądzę, że to nie jedyny powód, że są też inne.
Polska skłonność do improwizacji, ale i związana z tym kreatywność. Umiejętność funkcjonowania w sytuacjach, w których nie każda czynność musi być rozpisana w formie szczegółowej procedury, ale w których liczy się przede wszystkim zdolność do podejmowania decyzji. Na przykład, czy startować samoloty z lotniska, kiedy pada śnieg.
Ale może też i husarska skłonność do ryzyka, większa niż u Anglików, Francuzów i Holendrów? Gotowość do powiedzenia sobie, że istnieje moment, w którym należy przestać analizować dane, rozważać opcje, dyskutować scenariusze. Tylko po prostu, stanowczo i jednoznacznie, powiedzieć sobie – tak, lecimy. Strajkujemy. Wywołujemy powstanie.
Jasne, że ta nasza brawurowa skłonność do ryzyka czasem (zbyt często?) prowadzi do niepotrzebnych, bo krwawych, ofiar. Powstania kończą się klęską. Strajki są tłumione. Samoloty rozbijają się w lasach. Tracimy jednostki, często wybitne. Dziesiątki, setki, tysiące osób, które mogły by żyć, gdyby ktoś – chłodno kalkulując – podjął mniej ryzykowną decyzję. Rosjanie będą dysponować większą siłą. Komuniści zaczną strzelać do robotników. Nie startujmy, bo tam mgła.
Tylko czy na dłuższą metę, życie tak, aby uniknąć ryzyka,długie, spokojne, bezpieczne, dobrze wykalkulowane życie, jest na pewno najlepszym sposobem na zmierzenie się z Historią? Czy prawo Najwyższej Sprawiedliwości – jeżeli takie prawo jest, i jeżeli rzeczywiście rządzi wszechświatem – nie powinno zakładać, że każdej ofierze musi towarzyszyć jakieś kompensujące jej dobro, że każdej wylanej krwi musi odpowiadać jakaś wylana łaska?
Bez klęski Powstania Styczniowego nie byłoby Legionów Piłsudskiego. Bez Grudnia ’70 nie byłoby Sierpnia ’80. Bez katastrofy smoleńskiej … nie, na to zbyt wcześnie jeszcze, żeby ocenić. Młyny historii obracają się powoli, bardzo powoli. Czasem tak wolno, że wydaje nam się że nieruchomieją, że wszystko stanęło już na zawsze w miejscu, i że wszystko będzie już na zawsze takie samo.
W znakomitym eseju „Eve of disaster”, w styczniowym wydaniu „Foreign Policy”, Charles Emmerson przypomina, jak wyglądał świat w 1913 roku.
„Największe mocarstwo tej epoki jest relatywnie osłabione politycznymi kryzysami w kraju i stale pogarszającą się sytuacją gospodarczą. Rosnące potęgi walczą o swoją pozycję w czterech krańcach świata, niektórzy szukają nowego miejsca dla siebie w ramach obecnego porządku świata, inni kwestionują możliwość dalszego trwania tego porządku. Demokracja i despotyzm ścierają się w niełatwej konkurencji. Światowa gospodarka jest powiązana jak nigdy dotąd w historii przepływami pieniędzy, handlu i ludzi, i bezprecedensowym rozwojem nowych, niszczących dystans technologii. W rezultacie, powstaje globalne społeczeństwo, być może nawet globalna, moralna świadomość. Małomiasteczkowa Ameryka powstaje przeciw nadmiernej potędze Wall Street. Azja ponownie staje się potęgą. I, owszem, na Bliskim Wschodzie znów jest niespokojnie.”
Brzmi znajomo? A przecież w tym świecie, tak nowoczesnym, tak zglobalizowanym, tak szybko się rozwijającym mało kto przewidywał możliwości wybuchu, zaledwie kilkanaście miesięcy później, I Wojny Światowej. Jeżeli historia uczy nas czegokolwiek, to powinna przede wszystkim – czujności, owej wyjątkowej umiejętności przewidywania i przygotowania się na nadchodzący sztorm, nawet jeżeli wokół nas panuje całkowity, usypiający spokój.
Historia nie obwieszcza swojego nadejścia długim graniem wojennych werbli. Jej głos przypomina raczej huk wystrzału, świst kuli, czasem pojedynczy, urwany krzyk. Ale pomimo tego, że przychodzi niespodziewanie, jak włamywacz, na jej nadejście można się, przynajmniej przygotować. Jeżeli tego nie zrobimy, w pewnym momencie może być za poźno. Śnieg przykrywa zamarznięte lotnisko. Polscy rebelianci organizują powstanie. Stary wróg znów zaczyna się zbroić.
Zacząłem pisać na lotnisku, kończę – w samolocie. Gdy startowaliśmy z Warszawy, za oknem było już całkowicie ciemno. Ale wystarczyło wybrać właściwy kierunek i wznieść się ponad pułap chmur, by na horyzoncie znów pojawiło się światło. Niebo łagodnie przechodzące od granatu, poprzez błękit w morską zieleń, teraz stało się jasno żółte, potem pomarańczowe, by wreszcie krwistą czerwienią połączyć się z linią oznaczającą Ziemię. Nie, nie dogoniliśmy zachodu, ale na kilka chwil dłużej udało nam się zatrzymać odchodzące słońce.
Być może na tym właśnie polega konserwatyzm.
Aby powstrzymać to, co nieuniknione.
Skomentuj