Polacy są tu od dawna, lecz po Kościuszce i Pułaskim już nie zademonstrowali niczego godnego specjalnej uwagi. Jeszcze Paderewski coś zagrał i pamięta się go, zaś kilka przemysłów zbiło krocie na polskim znoju. Co pewien czas maszyny polityczne demokratów i republikanów organizują swoistą wersję kiełbasy wyborczej: bossowie, od dzielnicowego kombinatora po prezydenta Stanów Zjednoczonych, gromko i tubalnie basują polskiemu patriotyzmowi, polskiemu umiłowaniu wolności i Matki Boskiej, polskiej szynce i polskiej fantazji wcielonej w krakowski serdak. W zamian za głosy, Polacy są na najwyższych miejscach w Episkopacie, mają organizacje i gazety, ale Ameryka wie o nich tylko w czasie wyborów. Mają kongresmanów, których rozeznaje się po nazwiskach nie po ich czynach, lecz jedyny senator polskiego pochodzenia nic swej przynależności etnicznej nie zawdzięcza i uważa się za Wasp. Że zaś jako grupa, Polacy oddziaływują na rezultaty wyborów w co najmniej czterech stanach, przeto sprzedaje się im komplimenty.
Jak dotąd, w systemie demokratycznych dźwigni, Polacy nie działali w oparciu o ideową koncepcję, lecz jako czynnik religijno-plemienny. Ani ich sodalicje ani ich gazety nie potrafiły im nigdy powiedzieć jak angażować się ideowo, jak to uczynił Kościuszko, co zapewniło mu miejsce w panteonie amerykańskich świętych. Stąd, pozostawali odwiecznie lokalną wartością polityczną: nie ma w tym żadnej ujmy, wiele mniejszości tak postępuje, lecz o czymś poważniejszym w ten sposób nie może być mowy.
Po ujarzmieniu Polski przez komunizm, Polacy mieli szansę stać się detonatorem ideowego i umysłowego ruchu: zaprzepaścili ją tak dokładnie, że dziś konsul reżymu warszawskiego w Chicago uważa Polonię za swe latyfundium, za źródło dojenia dewiz. Miarą pogardy komunistów dla niedołężności ideowej Polonii jest to że Warszawa już jej nie zwalcza, tak jak musi to robić Moskwa w odniesieniu do aktywnych Ukraińców w Kanadzie, czy zwłaszcza do Żydów, którzy jako grupa przeszli niedawno na otwarcie anty-sowieckie pozycje, ale potrafili zadać Kremlowi ciosy, od których głośno na całym świecie. Argument, nadużywany przez Polaków konfrontowanych z tymi faktami, brzmi: Żydzi mają pieniądze, a Polacy nie. Jest on nieaktualny. W Pittsburgu, Chicago i Detroit żyje zastęp polskich milionerów, o których mówi się już z uwagą w amerykańskiej finansjerze. Czego Polonii brak to temperatury ideowej i intelektualnie uzasadnionych, dalekosiężnych dyrektyw.
Dlatego właśnie ostatnie wybory stały się rewelacją. The unmeltable ethnic – wśród nich Polacy – odwrócili się masowo do partii demokratycznej, swego wypróbowanego i tradycyjnego patrona i poparli republikanów – partię swych tradycyjnych wyzyskiwaczy. Uczynili to wraz z Włochami i Żydami. Dlaczego? Czyżby republikanie powiedzieli coś innego niż w ciągu ostatnich 70-lat? Czy przyrzekli coś więcej, lub odwoływali się do czegoś nowego? Czy demokracji zaniedbali coś z repertuaru swych wypróbowanych deklaracji?
Nic z tych rzeczy. Wyjaśnienie jest bardziej skomplikowane. Kandydat demokratów, McGovern, mimo swych gorących zaprzeczeń, stał się symbolem tych sił i koncepcji, które dezintegrują cywilizację amerykańską. Stali za nim ludzie, których idee rozkładają samobójczą elitę waspowską i zżerają grzybem zwątpień walor amerykanizmu: czynią to jakoby w interesie prostego człowieka, aby uczynić jego życie lepszym. Lecz prosty człowiek niczego tak w Ameryce nie nienawidzi jak recepty elity na jego los. I niczego tak nie ukochał jak rudymentów amerykańskiej cywilizacji – wraz z ich grzechem i brakiem miłosierdzia. Po raz pierwszy instynkt nakazał się Polakom opowiedzieć się nie po stronie zrutynizowanych pochlebstw, lecz po stronie treści trudniejszych. Niczego za to na razie nie dostaną, prócz szansy na nową karierę w łonie tejże cywilizacji. (…)
Źródło: „Wiadomości” 25 (1421), 1973
Skomentuj