Stefan Napierski – „Obrazy” [1939]

I

Łyżka; nóż w gęstym cieniu; talerz półokrągły
na obrusie spadzistym, jak rzeka ze śniegu;
kilka przedmiotów z cyny, mroczny blask mosiądzu
wazon wysoki, kwiaty jak spokojne widma
i czarna, lotna plama powyżej, jak oko:
zjawy ze snu, zastygłe na zdjęciu Nadara.
Po stuleciu przystaję na skraju, strwożony:
szumią liście, jak wczoraj, trwa Raj wychylony.

II

Jaskółek krzyki, wzgórza niewymowne
— skraj czerniejący, gdy w blasku dogasa —
i kwiat łagodny, rozwity na stole,
zabiorę z sobą, przyjaciele mili:
wszystko, dla czego tutaj cierpieć warto.
I żegnaj, ziemio! przez senne źrenice
przybrana w znany czar: od niego ginę
i, nagi, z brzegu wskakuję w głębinę,
jakbym odrodzić się miał pośród Plejad.

III

Bezstronny świadek mego przemijania,
namiętna, siłą wstrzymywana gniewną,
szara — jak mściwa proza Rivarola:
ponad zielenią siadłem popielatą,
w łagodnej barwie niekiedy zamoczy
pióra łącząca oba brzegi wilga;
słychać skrzypienie rudli, kiedy tratwy
z bełkotem piany suną na zakręcie,
zahamowane ramieniem żylastym;
tak patrzy rzeka we mnie złym uśmiechem,
tocząc ze zgrzytem żwir, a ja usypiam,
potakujący ostrożnie, nie widząc.

IV

Na dalszym planie: dachówki czerwone
pośród zieleni gałęzi; powyżej
pól wieloboki żółte, obrzeżone
plamami gęstej czerni, mrokiem lasów.
I woda szara, popielatą krechą
dzieląca oko, rzeka wyrzeczenia.
Stoisz i patrzysz: jedno wielkie drzewo,
opadające splątanymi liśćmi,
które się zdają srebrne w śćmionym blasku,
w podmuchu, co je wywija na opak
powierzchnią dygocącą, wielozmienną.
Teraz przed siebie patrz i nie mruż źrenic:
rury uwięzłe w blaszanej boleści,
z nich tynk się sypie, opada płatami,
i szpary rynien, gdzie się ptaki gnieżdżą.
Spośród przedmiotów, których dusza obca,
przez wiele nocy pragniesz wniebowstąpić
i tak przymykasz okno, jakby więzień,
który na darmo czeka zgrzytu kraty.

V

W alei topolowej szara zieleń,
która listkami drobnymi dygoce,
jak popielaty obłok, zanim rosa
spłynie kroplami, co się ważą długo,
czy opaść; i jak smukła ściana żalu,
pocąca się wilgocią, łzami lochów,
piwnicznym chłodem, przed którą plemiona
od tysiącleci płaczą, aby wzruszyć
niebiosa obojętne i łagodne;
obok żniwiarzy w żółtych kłosach, mimo
wybłyskujących stalowym refleksem
kos, które burą i gwałtowną smugą
barwią po obu stronach z chrzęstem pola:
idziesz z uśmiechem chmurnym, z niedorzeczną
zmarszczką pomiędzy źrenicami, jakby
one jedynie mogły ją utrwalić:
która przepływa przez śmiertelnych palce,
jak sen przezrocza, błoga i milcząca.
A to jest obraz jeno i przez chwilę,
nim deszcz opadnie, zmyje mgliste farby,
za pocieszenie posłuży przelotne,
że, zaplątani w to szczęście roślinne,
nie przestajemy cierpieć, nadto ziemscy.

VI

Znów słyszę świergot, zamknięty w tych murach,
jak więzień, który przywykł: oto drzemie,
śniąc o wolności, jako się o niebie
z niedowierzania szczęśliwym uśmiechem
roi dziecinnie. Znów w pochyłe lustro
patrzę, na poły senny, i w zwierciadle
ptaki ruchliwe widzę, drobne widma,
trzepot ich cieni, w szkło oczarowanych,
na podobieństwo tego, który dźwigał
Dzieciątko, w mglistej oglądał Je rzece,
i, uginając barki, patrzeć musiał:
nie odrywając wzroku, jak tam, w wodzie,
drwiącej i coraz głębszej, powstawały
odbiciem puste, wielkie nieboskłony,
ku którym stąpał, na pół zanurzony,
i jęcząc z bólu, zacisnąwszy wargi,
jak zwierzę, święty Krzysztof: tak kroczymy
przez gorzką ziemię, wypatrując bóstwa.

VII

…. Gdybyż wystarczyło
siąść ponad brzegiem, jako rybak z wędką
i cierpliwości uczyć się łagodnej,
tak popielato sennej, jako rzeka,
w której się trzcina przełamuje giętko;
O pień opartym wierzby słuchać: z dała
wezbrane wody o filary mostu
szumią po deszczu, a ponad spienioną
krzyk ptaków. Widzieć: jak robią wiosłami
długimi, mięśnie napinając ramion,
i obracają rudel, który trzeszczy,
by równomiernie sunęły galary.
A ja cóż? staję w oknie, gdzie na roścież
rozwarte obie okiennice, patrzę,
ciemnym powietrzem dysząc, czy nad wzgórzem
zamglona gwiazda nie wzeszła — i rzekłbyś,
tak od stuleci stoję, gdy przed chwilą
zaledwo zapadł zmierzch — pragnący złowić
zdobycz, co bije pod blednącym niebem,
jak stwór głębiny, podstępnie namówić,
by wreszcie odwykł od tej pięknej ziemi.

VIII

O, pozwól roić; nieżądny potęgi,
nie dowierzając chwale i z uśmiechem
patrząc na szczęście innych — pragnąłem ustronia.
Niewielki dom, lecz własny; żywopłotów
dotykać, chodzić wzdłuż nich, szorstką korę
muskać palcami; z okien widzieć rzekę,
słyszeć, jak szumi, i z łagodnym gniewem,
hurgocąc, toczy kamienie. Ojczyste
to krajobrazy, zamknione w olszynę i wierzby.
Mogła być tama i żwir i zwierzęta
obłaskawione, zagadkowe; mogła
zaskrzypieć furta… Taka się prostota
marzyła długo, by głosom pokusy
ujść wreszcie, siebie wyplątać, ocalić,
jak pływak, który grunt już pod nogami traci,
a wtedy wzdycha pod otwartym niebem.
Po latach tylko są gwiazdy, pode mną
ziemia stygnąca — Hiobie, mój bracie.

Źródło: „Ateneum”, maj 1939



Kategorie:Poezja, Źródła

Tagi: , , ,

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.