Porównać można cię, nie można nazwać. Oczy
masz jak wieczorne perspektywy łąk,
gdy schną po deszczu, błyszczą żuki, kłębami się toczy
echo dzwonów, bo krąg
wież bez kościołów zamyka tę stronę
a tylko szczyty ich są oświetlone
słońcem zza wzgórza. Bóg błękitny młotek
studzi o marmur lub lipowy pąk
i sam naprawia rączki dziecinnych grzechotek.
Przewiało morze nad sianokosami,
więc najemnicy, nie wziąwszy nagrody
z chleba, kobiet i świąt,
zbiegli i na wybrzeżach zostali żeglarzami,
tworząc przypowieść, płynęli pod prąd
zachodnich cieni dudniących szumami,
jak furty w murach, gdy mijasz ogrody.
Mrok był niepewny, bo jasno pierzchały
ryby spod wioseł, chmura mówiąc szła
nad sterem, a serce z brzoskwini
biło w jej bieli. Płynęli przez dna
wspomnień dzieciństwa, gdzie smok szkód nie czyni,
a gdy na lądach poranki splątały
tęczę z wodotryskami, chmura mówiąc znikła
w szczelinie fal. I była cisza zła: bo zwykła.
Źródło: „Ateneum”, listopad 1938
Skomentuj