Środa, elegancka kolacja w dobrej restauracji w Krakowie. Czwartek – nowoczesne, wygodne i ciche Pendolino z Krakowa do Warszawy. Piątek – pamiętający swoje lata pociąg TLK z Włocławka do Warszawy, obskurny dworzec PKP rodem z PRL, taksówkarz wymieniający długą listę zakładów produkcyjnych zamkniętych we Włocławku. Trzy dni, kilkaset kilometrów, a jednocześnie głębokie poczucie cofnięcia się w czasie o kilkadziesiąt lat.
Ten kontrast jest szokujący. Tak jakby modernizacja objęła tylko największe ośrodki, całkowicie ignorując wszystko pozostałe. Wystarczy pojechać do Włocławka, Opola albo Piły, aby boleśnie przekonać się że mamy do czynienia z Polską dwóch prędkości. Warszawa, Kraków, Gdańsk, Poznań, Wrocław – pojedyncze wyspy europejskości. I cała reszta, głęboko tkwiąca w PRL.
Aby ocenić stopień rozwoju Polski po ćwierćwieczu „nowego ustroju”, nie powinniśmy porównywać tylko Warszawy z Londynem czy Krakowa z Amsterdamem, ale przede wszystkim polskie małe i średnie miasta i miasteczka ze zbliżonymi do nich ośrodkami w Anglii, Niemczech i Holandii. Polacy nie dlatego masowo emigrują z kraju, że w Londynie żyje im się lepiej niż w Warszawie, ale dlatego że w Aberdeen żyje im się lepiej niż w Białymstoku. Co z kolei oznacza, że z mniejszych ośrodków masowo uciekają (do Warszawy albo za granicę) najmłodsi i najlepiej wykształceni, skazując jednocześnie te ośrodki na dalszy cywilizacyjny zastój. Inwestycje w infrastrukturę, paradoksalnie, tylko pogłębiają ten proces. Zarówno autostrady, jak i szybkie linie kolejowe ułatwiają komunikację przede wszystkim pomiędzy największymi miastami. Reszta pozostaje na uboczu.
Śniadanie w hotelu Młyn we Włocławku, przy sąsiednim stoliku to samo towarzystwo co podczas wczorajszej kolacji, wulgarne i głośne. Szara korporacyjna rzeczywistość, w której nie liczy się nic poza eventami, standami, halami, promocjami i cennikami. Rzeczywistość, która niemal całkowicie wypełnia ich życie, chociaż – sądząc po tembrze głosu i liczbie przekleństw – szczerze jej nienawidzą. A może to tylko korporacyjna konwencja, może od czasu do czasu dobrze jest ponarzekać sobie na pracodawcę w gronie zaufanych kolegów, może to odruch wywiedziony jeszcze z czasów PRL, gdy odwaga w narzekaniu była niezawodnym znakiem rozpoznawczym, pomagającym określić, kto przyjaciel, a kto kapuś?
Polacy w ogóle są narodem narzekaczy, wiecznie niezadowolonych z otaczającej ich rzeczywistości i ze swojego w owej rzeczywistości miejsca. Ale może – pomimo upływu ćwierćwiecza – to też pamiątka po poprzednim systemie, gdy publiczne narzekanie było przestępstwem, a teraz narzekać można jawnie, na wszystko i bez przerwy? Wolność jako prawo do narzekania, wolność zachowywania się głośno przy stole, wolność okraszania każdego zdania przekleństwem. Zaiste, osobliwa to definicja wolności.
Ale w gruncie rzeczy, kto ma wychowywać tych ludzi, kto ma uczyć ich tego, co wypada, a co nie wypada? Państwo, które już dawno odrzuciło wszelkie ambicje kształtowania swoich obywateli, uznając to za niesłuszny odpad słusznie minionej epoki? Szkoła, która w nowym ustroju upodobniła się do kolejnej korporacji, świadczącej edukacyjne usługi dla ludności, ale coraz częściej rezygnująca ze swojej wychowawczej funkcji? Rodzice, tak zajęci karierą albo zdobywaniem środków na spłatę kredytu, że z poczuciem ulgi pozwalają, aby rolę niańki dla ich dzieci przejął komputer, smartfon i tablet? Telewizja, której jedyną misją – jak za Gierka – stało się dostarczanie gawiedzi taniej i pustej rozrywki dla mas, subtelnie wtłaczając w umysły widzów podprogowy przekaż, że przecież świat jest taki kolorowy i uśmiechnięty – więc po co się nim przejmować?
Literatura? Ależ dajmy spokój. Pokażcie mi we współczesnej Polsce chociaż jednego pisarza, który na serio traktuje uprawianą przez siebie twórczość jako środek do wychowywania swoich czytelników. Słowo „kultura” pochodzi od słowa oznaczającego uprawę roli. Tak rozumianej kultury w naszym kraju – poza tą przeznaczoną wyłącznie dla niezwykle wąskiego grona wielkomiejskich elit – od dawna już nie ma. Jest tylko, i to na masową skalę, rozrywka. Ale rozrywka i kultura to naprawdę nie jest to samo.
Wczoraj wieczorem, wysiadając z pociągu TLK na stacji Włocławek, miałem wrażenie cofnięcia się w czasie o kilkadziesiąt lat. Szary, od lat nie remontowany dworzec, królestwo betonu, lastryka i granitu. Dopiero gdy wypełzłem z peronowego łącznika na powierzchnię, zaczęły otaczać mnie kolorowe światła. Logo stacji benzynowej, logo supermarketu, logo sieci sklepów z odzieżą, a w oddali logo hotelu Młyn. Polska w miniaturze. Zapyziały dworzec, galeria handlowa i jeden czterogwiazdkowy hotel, w którym przy stole rzucają kurwami.
Kategorie:Farrago rerum, Proza
Świetny artykuł. Polska to kraj mentalnie średniowieczny. To jest trochę tak jak na rynku pracy. Pracownik, który nie rozwija się, nie udoskonala, woli tylko grzać miejsce po jakimś czasie wypada z obiegu. Bez inwestowania, nie ma zysku. Niestety w Polsce bierze górę egoizm jednostki, a nie dobro ogółu.
To super zdjęcie idealnie oddaje to jakie dziedzictwo młodym ludziom pozostawiło starsze pokolenie.