Lot do Birmingham z przesiadką w Brukseli. Ciasny samolot z dwuosobowymi rzędami siedzeń, obok mnie siedzi, pochrapując, potwornie gruby Afroeuropejczyk. Z gazetki pokładowej Brussels Airlines dowiedziałem się właśnie że najsłynniejszym zabytkiem Krakowa jest Pałac Kultury i Nauki. Dobrze, że ten lot trwa tylko godzinę. W hotelu w Birmingham będę niedługo przed północą naszego czasu, ok. jedenastej wieczorem lokalnego. Dylematy – jeść kolację o tej porze czy uznać, że na alkohol jest już za późno?
Jeżeli cała Bruksela funkcjonuje tak, jak jej lotnisko, to zaczynam poważnie obawiać się o przyszłość Europy. Przejście z terminala A (przylot z Warszawy) do terminala B (odlot do Birmingham) zajmuje prawie 20 minut wąskimi, źle oznakowanymi korytarzami. Nawet osoby przesiadające się tylko w Brukseli, ale zmieniające terminal, muszą ponownie stanąć w kolejce do kontroli bagażu, co dla osób z niewielką ilością czasu na przesiadkę zaczyna stanowić nie lada wyzwanie. Obsługa na lotnisku wyjątkowo nieprzyjemna.
Znamienne, że w porównaniu do lotniska w Brukseli, lotnisko w Warszawie – imienia Chopina, choć wszyscy i tak mówią wciąż Okęcie – wydaje się symbolem nowoczesności. Zwłaszcza nowa, niedawno otwarta część terminala – w miejsce zburzonej już, dawnej części lśniącej niegdyś odcieniami różu – znakomicie wpasowuje się w całość budynku lotniska. Nowy terminal wypełnił się nowymi sklepami i punktami gastronomicznymi, dodatkowe punkty kontroli bagażu znakomicie zredukowały kolejki, do samolotu coraz częściej wchodzimy poprzez rękaw, bez uciążliwej konieczności podjeżdżania autobusem. W ciągu zaledwie kilku lat lotnisko w Warszawie, chociaż oczywiście wielkością wciąż ustępuje takim kolosom jak Schiphol, Heathrow czy Malpensa, stało się jednym z ładniejszych i bardziej funkcjonalnych europejskich lotnisk średniej klasy. Jednym z symboli polskiej nowoczesności, podobnie jak pociągi Pendolino i druga linia warszawskiego metra. Przy okazji ciekawostka – identyczne Pendolino, z Alstomu, w Polsce zachwalane jako europejski cud techniki, w Birmingham od lat pełni rolę zwykłej kolejki podmiejskiej.
Problem z polską nowoczesnością zaczyna się wtedy, gdy na owo piękne warszawskie lotnisko próbuje dostać się mieszkaniec, powiedzmy, Białegostoku. Połączenie kolejowe do stolicy Polski ze stolicy Podlasia zostało niedawno zawieszone, pasażerowie są zmuszeni do przesiadki na autobus w Małkini. Jazda samochodem na tej trasie również nie należy do najprzyjemniejszych, ponieważ tylko na kilku odcinkach – obwodnicy Wyszkowa, Ostrowi, Zambrowa i Jeżewa – możemy liczyć na dwa pasy, na całej reszcie trasy licząc się z tym, że za chwilę będziemy musieli się wlec za konwojem TIR-ów.
Polska dwóch prędkości, pogłębiająca się przepaść pomiędzy coraz nowocześniejszymi, największymi aglomeracjami, i coraz bardziej popadającą w zapomnienie Polską powiatową. Te dwie Polski coraz bardziej oddalają się od siebie, coraz mniej jest między nimi punktów stycznych, likwidowane połączenia kolejowe i autobusowe wraz z polityką budowy dróg opartej na trasach łączących największe miasta tylko ten dystans powiększają. A wystarczy przejechać się chociażby do Holandii – owszem, o wiele mniejszej od Polski – by przekonać się, jak doskonale może być zorganizowana komunikacja kolejowa, znakomicie łącząca nie tylko Amsterdam, Rotterdam i Hagę, ale i mniejsze miejscowości, takie jak Leiden, Utrecht, Dortecht czy Groningen. Mieszkając przez pół roku w Holandii – dwanaście lat temu! – mogłem mieć pewność, że chcąc z dowolnego miasta A dostać się do dowolnego miasta B mogę pójść w ciemno na najbliższy dworzec, i w czasie nie dłuższym niż dwadzieścia minut złapać interesujące mnie połączenie. Spróbujcie w Polsce iść w ciemno na dworzec – powiedzmy – w Pile, próbując dojechać – powiedzmy – do Włocławka. Będziecie szczęściarzami, jeśli uda wam się dotrzeć do celu jeszcze tego samego dnia.
Z mojego Legionowa do Warszawy, pociągi „Szybkiej Kolei Miejskiej” kursują – w godzinie szczytu – co godzinę. Modernizacja składów nie jest w stanie zrekompensować dantejskich scen rozgrywające się każdego ranka na peronach. Tymczasem, sprawdzam właśnie jak jutro dostać się z Birmingham do oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów małej miejscowości Shirley. Autobusy National Express na tej trasie kursują – uwaga – co osiem minut.
Podczas tego weekendu, premier Ewa Kopacz wybrała się na wycieczkę pociągiem InterCity z Warszawy do Gdańska. Problem w tym, że Polska nie składa się tylko z pociągów InterCity i jednego europejskiej klasy lotniska. Polski „złoty wiek”, czas nieporównywalnego w dziejach naszego kraju rozwoju, być może jest faktem, ale tylko w wybranych, bardzo wąskich enklawach. Ocena tego, w jakim stanie jest nasz kraj, na podstawie przejażdżki w klimatyzowanym przedziale, ma równie mało sensu, co powiedzenie, że widziało się Polskę, na podstawie jednodniowego spaceru po Warszawie. Pani premier, chociaż w przeciwieństwie do prezydenta Komorowskiego przynajmniej wyściubiła nos ze stolicy, popełnia w gruncie rzeczy ten sam błąd, co on. Ale być może podobne działanie nie wynika z błędu, ale ze strachu. Być może rządzące Polską elity obawiają się po prostu, że wyjście poza zmodernizowaną strefę, w której czują się komfortowo i bezpiecznie, zburzy im tak gruntownie i latami pielęgnowany obraz rzeczywistości, ten propagandowy Matrix, który tworzyli tak długo, aż uwierzyli w niego sami. Żałosny to obraz, władza która zachłysnęła się swoją własną propagandą. Na przebudzenie, nie ma już chyba co liczyć. Niech zatem śnią, upojeni wizją polskich szklanych domów. Kiedyś się obudzą. Ale wtedy będzie już po wyborach.
Kategorie:Farrago rerum, Proza
Nie zgodzę się w kilku punktach a w kilku i owszem.
Zmiany w Polsce „powiatowej” zachodzą szybko i są widoczne gołym okiem. Byłem w ciągu ostatniego, powiedzmy, roku w dwóch miejscach, zdecydowanie „powiatowych”: na Roztoczu i na Mazurach. I wiesz co? Ja jeszcze pamiętam sianokosy i PGR-y (nie wiem jak Ty). Pamiętam prawdziwą biedę i klepiska w chatach (a jeździłem do rodziny na Podlasie). A teraz? Zatkało mnie, naprawdę. Poważnie byłem w szoku, bo w miastach karmieni jesteśmy tą domniemaną wiejską biedą. A co zastałem? Wypielęgnowane ogródki, domy odnowione, pełne parki maszynowe, a przed większością domów po dwa samochody. Zaniedbanych „wiejskich” zagród – niewiele. Większość bogatsza niż przeciętny robotnik Warszawy, ba! niż biały kołnierzyk z warszawskiego Mordoru. Według mnie problemem są zaniedbane miasta: Łódź, Wałbrzych, Kielce, Radom czy Konurbacja Śląska…
Kwestia Polski powiatowej natomiast objawia się w mentalności. Tu rzeczywiście rozwarstwienie jest coraz większe. Coraz bardziej „zachodnie” mieszczaństwo już prawie nie licuje z katolickim, w dużej mierze ksenofobicznym i mentalnie osadzonym w początkach XX wieku społeczeństwie wiejskim. Przesadzam? Bo ja wiem… na tejże jednej wsi pojawiliśmy się ze znajomym, który bynajmniej białej skóry nie ma i była nie tyle sensacja: była niezła chryja.
Natomiast zgodzę się co o infrastruktury. My mentalnie się onanizujemy Pendolino, a chińskie koleje jeżdżą 413 km/h (niewielki kawałek, większość szybkich kolei chińskich 250-350 Km/h – a mają ich tyle, co całą reszta świata razem wzięta). Co do SKM-ek, to niestety tak jeszcze długo zostanie. Niestety przejeżdżają przez puste pola (vide stacje Płudy, Toruńska etc.) i są właściwie ważne tylko dla tych, którzy dojeżdżają spod miasta. Z warszawskich dzielnic prawdziwe znaczenie komunikacyjne SKM-ki widzi jeno Ursus i może Włochy. Fakt, częstotliwość kursowania nie powala na kolana – mało tego, zapewne zniechęca. Dojeżdżajać kiedyś z południowego Londynu rzeczywiście częstotliwość była co 15-20 minut… ale chyba daleko jakiejkolwiek polskiej aglomeracji do Londynu…
Z połączeniem Piły z Włocławkiem to jednak przypadkowo kulą w płot 🙂 Akurat te trasy znam nieźle, przypuszczam ze jest kilka połączeń bezpośrednich. A myślę, że biorąc pod uwagę odległości, to ciężko w całej Holandii znaleźć podobne połączenie kolejowe 😉 Spróbuj porównać do Polski Norwegię czy Szwecję – kraje przecież doskonale rozwinięte. I się okaże że bez samochodu nie dojedziesz prawie nigdzie..
Pozdrawiam 😉