Dziesięć lat temu … Czasami mi się zdaje, że człowiek nie ma prawa istnieć, że żyjemy wszyscy tylko dzięki naszej bezmyślności, naszej niewierności, dzięki naszej niepamięci. Kto z nas mógłby oddychać, mógłby żyć, gdyby pamiętał naprawdę i pamiętał nieustannie.
Nawet słowa najświętsze, nawet pamięć o zmarłych – wszystko nabrało w słowach naszych i pismach jakiejś gładzizny, połysku martwych, drewnianych, polerowanych przedmiotów – narzędzi propagandy. Na całej kuli ziemskiej powtarzamy słowa, słowa, słowa – i zdaje się nam przez to, że jesteśmy wierni?
Są jednak istoty, które milczą, chodzą za codziennymi, zwykłymi, żmudnymi sprawami, martwią się, że nie mogą dostać lekarstwa, że nie mogą dostać mięsa, tylko raz na tydzień, po długim staniu w ogonku, „jakieś baranie kości”, piszą długie listy z kraju o drobnych, drobniutkich sprawach życia. Ale pod tą pokrywką zwyczajnych trosk i zwykłych dni jest prawie nigdy, prawie nikomu nieujawniana rana niezagojona, brocząca od lat i nad siły ludzkie bolesna, rana pamięci wiernej naprawdę. Rana serca matek, którym dziecko zginęło gdzieś po świecie, którego ciało leży we wspólnej mogile, a może płytko przykryte ziemią w jakimś rowie przydrożnym czy pod zwaloną kamienicą, w miejscu nieznanym, dla wszystkich obojętnym, ale dla tej jednej matki miejscu naj świętszym. O tych sprawach trzeba by milczeć, już lepiej pisać o „dziejowej sprawiedliwości” niechybnej, szybkiej, praktycznie wymiernej i o innych dobrych bajkach. Ale ta „dziejowa sprawiedliwość”, gdyby nawet istniała, nie uleczyłaby tych ran broczących.
Dziesięć lat temu… Dotychczas ileż matek jeszcze czeka, jeszcze nie wierzy w śmierć swoich dzieci, czeka wbrew wszelkiej oczywistości ich powrotu, ciągle jeszcze dżwięczą tysiączne wołania nieustanne, rozdzierające, poprzez wszystkie zagwożdżone i strzeżone granice, wołania, poszukiwania bliskich, których kości już dawno leżą w ziemi. Ileż rocznic. Przecież nie tylko dziesięć lat temu, ale pięć … Nowe pędy na strzaskanym drzewie i znowu śmierć dzieci, które nie rachowały i tłumiły w sobie każdy odruch samoobrony jako małość i znowu matki, które dzieci swe żegnały, wysyłając je nawet same do walki, dawały im ostatni uśmiech, kosztował je może więcej niż wszystkie łzy ich życia.
Dziś groza rzeczywistości nie gładzi ale podkreśla ból i gorycz tamtych rozdarć. Cóż z tego, ze ze wszystkich ofiar ukuto dobre slogany, które służą wszystkim narodom wszystkim partiom, wszystkim najbardziej skłóconym, zakłamanym, czy zagubionym, czy bezmyślnym zjazdom.
W tę rocznicę może by lepiej milczeć i myśleć. To, co się przeszło, doprowadzić w świadomosći do końca, dotrzeć do jądra zagadnień, nie zatrzymywać się na pół drogi, nie stawiać między sobą a rzeczywistością różowych parawanów fikcji, nie kleić ran optymistycznymi plastrami, pod którymi tylko wzmaga się rozkład. Milczeć. Ale nawet milczenie już dzisiaj, ta „minuta milczenia”, stało się jedną z form pustej liturgii tysięcy pustych akademii.
Źródło: „Kultura”, nr 6/23, 1949, www.kulturaparyska.com
Skomentuj