Przemysław Piętak – „Uchodźcy z Modlina”

 

Tekst ukazał się również na blogu autora: Teologia Polityczna

modlin

Lotnisko w Modlinie, oczekiwanie na wieczorny lot tanią linią Ryanair do East Midlands w środkowej Anglii. Spory tłum pasażerów, wśród nich zarówno turyści lecący do Aten, Rzymu i Barcelony, jak i emigranci oczekujący na kolejne loty do Wielkiej Brytanii. 20:40 Glasgow. 21:20 East Midlands. 21:25 Liverpool. 21:45 London Stansted.

Atmosfera nie przypomina międzynarodowego lotniska, raczej dworzec Warszawa Wschodnia wypełniony ludźmi śpieszącymi się do pracy. A jednak, wśród znacznej części pasażerów widać wyraźne oznaki zdenerwowania, najwyraźniej to ich pierwsza wizyta na lotnisku, pierwszy lot samolotem, być może pierwsza podróż za granicę. Nieporadnie przechodzą przez kontrolę bagażu, drżą im ręce, gdy ochroniarz zatrzymuje ich na chwilę do rutynowego sprawdzenia DNA. Większość z nich podróżuje z dowodem osobistym, a nie z paszportem biometrycznym – nie wiedzą jeszcze, że za kilka godzin to będzie oznaczało dla nich konieczność stania w gigantycznej kolejce do sprawdzenia dokumentów, kolejce którą łatwo ominąć przechodząc przez automatyczną kontrolę paszportów.

Zbliża się godzina odlotu. Następuje charakterystyczna dla większości tanich linii segregacja pasażerów na dwie grupy. Po prawej ustawia się kilkunastu szczęściarzy dumnie dzierżących w dłoniach karty pokładowe z napisem „Priorytet”, uprawniającymi ich (za odpowiednią opłatą) do wejścia na pokład samolotu przed pozostałymi. Ta kolejność jest ważna, bo na pokładzie mieści się prawie 200 osób, ale tylko 90 sztuk bagażu. Dlatego pasażerowie wchodzący jako pierwsi szybciej zajmą swoje miejsce, i nie będą musieli martwić się o to, czy w schowku nad ich głowami znajdzie się miejsce na ich dobytek.

Po lewej stronie, obok „priorytetowców”, ustawia się gigantyczny wąż pasażerów ze „zwykłymi” kartami pokładowymi. W Modlinie, numer bramki, z której wystartuje nasz samolot, jest znany z wyprzedzeniem, dlatego niektórzy ustawiają się w kolejce na długo przed planowaną godziną odlotu. Na niektórych angielskich lotniskach (na pewno Luton i na pewno Gatwick), numer bramki podawany jest ostatniej chwili. To oznacza, że dziesiątki Polaków najpierw będzie koczować przed ekranami w hali odlotów, a następnie – jak tylko wyświetli się numer bramki do Warszawy lub Modlina – jak na komendę zaczną biec, tabun Polaków pędzący co sił w nogach pod wskazany numer, byle tylko jak najszybciej zająć jak najlepsze miejsce w formującej się kolejce.

Przechodzimy do samolotu. Inaczej niż na przykład na warszawskim Okęciu, tu pod schodki nie zawiezie nas żaden autobus, ale do samolotu musimy przejść sobie sami, czasem w rzęsistym deszczu. Dopiero podczas tego marszu zauważam, jak wiele osób podróżuje z małymi dziećmi – część dziarsko maszeruje samodzielnie z małymi plecaczkami, część pchają rodzice w wózeczkach, są i niemowlęta noszone na rękach.

Zajmujemy miejsca w jaskrawożółtym wnętrzu samolotu. Miejsca na nogi jest dramatycznie mało, ale na szczęście lot potrwa tylko niecałe trzy godziny. Polecenia wydawane przez stewardów spotykają się najczęściej z pytającym wzrokiem – łatwo zauważyć, że większość pasażerów nie mówi po angielsku. Może dlatego coraz częściej na tej trasie na pokładzie znajduje się przynajmniej jeden polskojęzyczny członek załogi.

Siedzące obok współpasażerki mają wyraźny problem z zapięciem pasów. Pomagam im. Zaczynamy rozmawiać.

Mają na imię R. i M. Tak jak przypuszczałem, pierwszy raz w życiu lecą samolotem. Nie znały się do tej pory, pierwszy raz zobaczyły się na lotnisku w Modlinie. R. jest z okolic Lublina, M. z Podlasia. Lecą razem, bo ich „mężczyźni” (z rozmowy nie jestem w stanie wywnioskować czy mowa o mężach, czy partnerach) dzielą razem wspólny pokój w Leicester. Jeden z nich jest w Anglii od trzech miesięcy, drugi od pół roku. R. i M. lecą zobaczyć się z nimi po raz pierwszy od ich wyjazdu. Wrócą do Polski – znów same – za dwa tygodnie. Dzieci w tym czasie zostaną w domu z babcią. Nie wiadomo jeszcze, kiedy zobaczą swoich ojców.

R. i M. również nie wiedzą jeszcze, jak potoczy się ich dalsze życie. Czy ich mężczyźni wrócą do Polski, czy jednak ściągną całe rodziny do Anglii? Ile tysięcy rodzin w Polsce jest rozdzielonych w ten sposób, i ile z nich przetrwa? Po wylądowaniu i dotarciu do hotelu, dzielę się obserwacjami z podróży że znajomymi na Twitterze. „To znany problem „eurosierot” – pisze jeden z nich. „Do zobaczenia w każdej wiejskiej szkole – dzieci wychowują babcie i dziadkowie, a rodzice w UK.”. ” Ktoś inny pisze: „Rozmawiałem niedawno z przypadkowo poznanym prawnikiem od rozwodów. Wyjazdy to najczęstsza przyczyna.”. „Ja jestem w UK, po wyjeździe związek się rozpadł i matka z moim synkiem jest w Polsce” – dodaje inny rozmówca. Pytam, czy w tej sytuacji rozważa powrót do kraju. „Jestem robotnikiem, więc nie mam do czego (zarobki)” – czytam w odpowiedzi.

W ostatnich tygodniach, w Polsce rozgorzała dyskusja dotycząca ewentualnego przyjęcia w naszym kraju kilku bądź kilkunastu tysięcy uchodźców, przeważnie z objętej wojną domową Syrii. Nie sposób przytoczyć tu wszystkich argumentów „za” i „przeciw”, dlatego chciałbym skupić się tylko na jednym z aspektów toczącego się sporu – tym dotyczącym konieczności rozróżnienia rzeczywistych uchodźców wojennych od emigrantów ekonomicznych, szukający w Europie przede wszystkim sposobu na poprawę życia.

Nie ulega dla mnie wątpliwości, że „prawdziwych” uchodźców może i powinna przyjąć, oczywiście w ramach określonych przez siebie możliwości, a nie narzuconych z góry kwot, i z możliwości weryfikacji przyjeżdżających do Polski osób. Ale jestem jednocześnie głęboko przekonany,  że powinniśmy się jednak godzić na przyjmowanie do Polski emigrantów ekonomicznych. Nie tylko dlatego, że nas na to nie stać. Ale również – a może przede wszystkim – dlatego, że byłoby to czymś niemoralnym i głęboko niesprawiedliwym wobec tysięcy Polaków każdego tygodnia opuszczających nasz kraj w poszukiwaniu lepszego życia w Anglii, Niemczech, Holandii czy Belgii. Państwowa pomoc dla przyjeżdżających do Polski emigrantów w sytuacji, gdy Polacy wciąż opuszczają Polskę, nie mogąc znaleźć tu pracy za godziwe wynagrodzenie, byłaby po prostu szkodliwa społecznie. Prawdziwym dramatem, który polski rząd powinien potraktować priorytetowo, jest los tysięcy rozdzielonych rodzin i „eurosierot”. Tymczasem, można odnieść przykre wrażenie, że los przyjeżdżających do Polski Syryjczyków jest dla polskiego rządu ważniejszy niż los wyjeżdżających z Polski Polaków.

Ta sytuacja musi się zmienić. Dla R. i M., i dla tysięcy innych uchodźców z Modlina.

To znaczy, przepraszam, nie uchodźców tylko emigrantów ekonomicznych.



Kategorie:Artykuły, Farrago rerum, Teksty

Tagi:

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: