Wojna się skończyła. Tym razem nie kompromisem, układem czy zmową, ale bezapelacyjnym zwycięstwem jednej ze stron. I równie bezapelacyjną przegraną drugiej. W polityce nie ma miejsca na remisy.
Ten konflikt trwał równo dziesięć lat. Zaczął się tuż po podwójnie wygranych przez PiS wyborach prezydenckich i parlamentarnych w 2005 roku. Wydawało nam się wtedy, obserwując na ekranach telewizorów przebieg rozmów koalicyjnych niespodziewanie zwycięskiego Prawa i Sprawiedliwości z równie niespodziewanie przegraną Platformą Obywatelską, że o to – przypomnijmy, rzecz dzieje się tuż po pozbawieniu władzy SLD i po słynnej komisji badającej aferę Rywina – nastąpiło wielkie zwycięstwo polskiej Solidarności. Że dwie wielkie siły, które połączył etos Sierpnia – jedna bardziej konserwatywna, druga bardziej liberalna – stworzą razem sojusz, który da Polsce trwałe i dobre rządy.
Tak się jednak nie stało. Rozmowy koalicyjne okazały się w znacznej mierze telewizyjnym teatrem, do powstania POPiS-u nie doszło, partia rządząca została zmuszona do utworzenia taktycznego sojuszu z LPR i Samoobroną. Rządy Marcinkiewicza, a później Kaczyńskiego okazały się za słabe, aby przetrwać nawet jedną pełną kadencję. W 2007 roku, w wyniku dwóch afer eliminujących Samoobronę z życia politycznego, pozbawione sejmowej większości Prawo i Sprawiedliwość musiało oddać władzę Platformie Obywatelskiej w przedterminowych wyborach. O ich wyniku zdecydowała telewizyjna debata, w której lider PO, Donald Tusk, zdecydowanie pokonał premiera Kaczyńskiego.
Już wtedy, przed wyborami 2007 roku i tuż po nich, ukawnił się ten specyficzny układ polityczno-medialny, który sprawować miał rząd dusz w Polsce przez kolejnych 8 lat. Jego symbolami, ścigającymi się w festiwalu chamstwa wobec prezydenta Kaczyńskiego i jego macierzystej formacji, byli początkowo Jakub Wojewódzki w mediach i Janusz Palikot w polityce. Wkrótce dołączyli do nich inni. Z początku tolerowani jako przedstawiciele postaw skrajnych, w krotkim czasie jadem ich języka został zarażony cały główny nurt polskiego życia politycznego.
Na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI wieku, jasne było już, kto jest światłym europejskim postępowcem, a kto traktowanym z pogardą motłochem, ciemnogrodem, kartoflem. Spirala nienawiści nakręcała się. Aż w końcu doprowadziła do tragedii.
Katastrofa smoleńska, tragiczne interludium w środku tej straconej dla Polski dekady, przyniosła chwilowy wstrząs. Kilka kwietniowych dni, podczas których na moment znów wydawało się, że Polacy na powrót są wspólnotą. I kolejne tygodnie i miesiące, w których polityczno-medialna szczujnia znów zohydziła Polakom Polskę i siebie nawzajem. „Spontaniczne” protesty przeciwko pochówkowi zmarłego prezydenta na Wawelu. Gorsząca „wojna o krzyż” pod Pałacem Prezydenckim. Hordy zwyrodnialców sikających na znicze, pluszowa kaczka przybita do krzyża i skwapliwie wyeksponowana przez telewizyjne kamery.
A potem było już coraz gorzej, zwłaszcza 11-stego dnia każdego listopada, gdy Marszom Niepodległości towarzyszyły mniej lub bardziej nieudolne prowokacje władzy. Polityczny język gęstniał. Programy publicystyczne stały się festiwalem już nie gadających, a krzyczących głów, z dziennikarzami sprowadzonymi do roli organizatorów walk w klatce, raz po raz walącymi słowami w ową klatkę jak metalowym prętem, aby tym samym jeszcze bardziej rozjuszyć oponentów, i tym samym podnosząc temperaturę sporu, podbijać sobie słupki oglądalności.
Żadna z afer nie była w stanie zatpić tej władzy, i był taki moment, jeszcze kilkanaście miesięcy temu, gdy wydawało się, że sprawa jest przegrana, a Donald Tusk i jego drużyna bedą rządzić Polską po wsze czasy. Afera hazardowa. Nieudolnie prowadzone śledztwo smoleńskie. Afera Amber Gold. Afera drogowa. Afera podsłuchowa. I tak wiele innych, mniejszych i większych afer i aferek, zdolnych do tego, aby doprowadzić do zmiany władzy w innym, bardziej demokratycznym kraju. Ale nie w Polsce teflonowego Donalda Tuska, którego nie imało się nic, bo dzięki skutecznie działającemu przemysłowi pogardy udało się wytworzyć mit, zgodnie z którym nawet najgorsza władza PO i tak byłaby lepsza od przerażającej wizji objęcia na powrót steru rządów przez publicznego wroga numer 1, Jarosława Kaczyńskiego, przedstawianego w mediach mniej więcej tak, jak w orwellowskim „Roku 1984” przedstawiany był Emmanuel Goldstein.
„Nienawiść nie trwała jeszcze trzydziestu sekund, gdy mimowolne okrzyki wściekłości wyrwały się z gardeł obecnych na sali. (…) Co więcej, nie tylko jego widok, lecz nawet myśl o Goldsteinie automatycznie wywoływała lęk i gniew. A najdziwniejsze było to, że choć darzono go taką pogardą i nienawiścią, choć codziennie po tysiące razy – z mównic i teleekranów, w gazetach i książkach – zbijano, druzgotano, ośmieszano i demaskowano jego teorie jako żałosne brednie – wpływy Goldsteina wcale nie malały. (…) W drugiej minucie Nienawiści zebranych ogarnął szał. Zrywali się z krzeseł i wrzeszczeli ile sił w płucach, żeby tylko zagłuszyć ohydne beczenie płynące z ekranu.”
W podobny sposób w latach 2007-2015 w polskich mediach – publicznych i prywatnych – przedstawiany był nie tylko lider największej partii opozycyjnej, ale również wszyscy ci, którzy ośmielali się publicznie zadeklarować jako jego sojusznicy. W pewnych środowiskach, jeszcze do niedawna przyznawanie się do głosowania na PiS było automatycznie traktowane jako przynależność do kasty niedotykalnych. Zwolennikom prawicy nie podawało się ręki. Rozproszeni, i czujący się absolutną mniejszością opozycjoniści, nie mogąc znieść wszechobecnego, bezkrytycznego i masowego poparcia dla rządzącego Polską aparatu, zaczęli szukać miejsc, w których mogą spotkać innych, podobnych do siebie.
Takim miejscem okazał się Internet. Nie sposób tu przecenić roli, jaką w integracji prawicowych środowisk odegrał tu Salon24, stworzony przez Igora Janke. To tu początkowo toczyły się najważniejsze spory, to tu powstały ważne dla prawej strony publicystyczne teksty, i co najważniejsze – to tu, po raz pierwszy, mogliśmy poczuć, że nie jesteśmy sami, że myślącyh podobnie do nas jest więcej – pamiętajmy, że nie było wtedy jeszcze tygodników „DoRzeczy” i „WSieci”, nie było tylko Telewizji Republika – był tylko Internet. Dla prawej strony sceny politycznej, podobną integrującą rolę pełni do dziś Twitter – ale to Salon24 był pierwszy.
Zaczęła się kontrofensywa. Gdzieś od 2011 roku, pogardzane młode prawicowe oszołomy odkryły, że są w stanie skutecznie walczyć z przeciwnikiem jego własną bronią. Schyłkowe lata rządów PO przyniosły prawdziwy zalew wymierzonych przeciwko władzy memów, żartów, filmików i parodii. Co znamiennej, większość tej produkcji powstawała spontanicznie i oddolnie, nie licząc znakomitego kabaretowego cyklu „Posiedzenie rządu” z Robertem Górskim w roli haratającego w gałę premiera. Tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku, coraz większe rzesze obywateli odkrywały, że ta władza jest po prostu śmieszna. Końcówka kampanii Bronisława Komorowskiego i niemal cała kampania Ewy Kopacz upłynęły już w gruncie rzeczy niemal wyłącznie wśród wszechogarniającego rechotu, rechotu, którego nie jest w stanie przetrzymać żadna władza. I dlatego musieli przegrać.
Wojna się skończyła. I jak po każdej wojnie, polskie społeczeństwo wychodzi z niej w dość opłakanym stanie. Pseudopolityka tak zawładnęła nami przez te ostatnie lata, że po wyjściu z kanałów na powierzchnię stajemy bezradni, oślepieni światłem. Po latach w okopach i na barykadach zapomnieliśmy już nawet, jak rozmawiać ze sobą, nie sprawdzając najpierw uważnie, czy nasz rozmówca to przyjaciel, czy wróg. Rzucając na Twitterze żartami z władzy jak butelkami z benzyną, oduczyliśmy się czytać dłuższe teksty, o książkach już nie wspominając. Naszym jedynym celem przez te wszystkie lata było wyrwanie władzy z rąk uzurpatora. Co mamy robić, gdy ten upragniony cel został wreszcie osiągnięty?
Co robić? Przede wszystkim, odpocząć i uświadomić sobie, że naprawdę jest już po wojnie. Zwłaszcza, że niedobitki pokonanych wciąż kryją się jeszcze po gazetach, ostrzeliwując się nieporadnie. Nie traćmy na nich czasu. Pozwólmy im wypluć z siebie resztki amunicji, dajmy im to złudne przekonanie, że wciąż są groźni. Nie są. Niegdyś potężny przemysł pogardy zamienił się w zdezelowaną fabryczkę nienawiści. Wciąż zatruwa środowisko, ale niczego groźnego wyprodukować tym już nie sposób.
A my, dzielni kombatanci internetowego frontu? Odłóżmy wreszcie broń i nauczmy się znów żyć na wolności. Czytajmy książki i piszmy teksty, spotykajmy się w kawiarniach i dyskutujmy. Słowem, róbmy znów to, co w normalnym kraju powinni robić konserwatyści. Polska znów jest normalnym krajem. Wojna się skończyła. Wygraliśmy.
Tekst ukazał się również na blogu autora: Teologia Polityczna
Kategorie:Artykuły, Farrago rerum
Autor zapomniał o strefie wolnego słowa w mediach o. Rydzyka: Nasz Dziennik, Radio Maryja, TV Trwam.
Masz rację, te media, poprzez przypominanie dekalogu, zasad etyki chrześcijańskiej, stały się tarczą obronną wiary. Dlatego tak wściekle są atakowane przez płatnych drani.
Świetny tekst. Mimo to, nie potrafię zapomnieć blogerów, którzy istniejące spory nazywali wojną „polsko – polską”. Odbierali w taki sposób PiS-owi honor, bo to niby tylko PiS judził, a dodawali polskości PO, która do dziś jest na obcym garnuszku!