Przemysław Piętak – Łatwość krytyki

andrzejewski

„Każdy autor musi się pogodzić z myślą, iż z chwilą, gdy wyda książkę – krążyć o niej będą w pismach i w niepisanej opinii sądy sprzeczne, w wielu wypadkach autora zaskakujące” – pisał w 1938 w „Polityce” młody, 30-letni pisarz, Jerzy Andrzejewski.[1] „Co najważniejsze, musi się autor i z tym również pogodzić, iż jak rój natrętnych much opadnie go mizerny drobiazg recenzencki, mnóstwo figur z nieprawdziwego zdarzenia ferujących wyroki z taką łatwością, jakby ocena książki równała się otarciu nosa. Ani się spostrzeżesz, a już ta chmara sadza cię na krześle cenzurowanym, już ci na czole naklejają etykietkę, już cię wynoszą na niezasłużony tron lub spychają do piwnicy. Protestować? Nie, po stokroć nie! Cóż z tego, że wiele piór recenzenckich kapie wodą raczej niż atramentem? Cóż z tego, że niejeden recenzent ułatwia sobie pracę mniej lub więcej dokładnym opisaniem recenzji któregoś z wybitnych kolegów lub po prostu rozcieńczeniem komunałów, które dźwiga na sobie okładka reklamowa? Cóż z tego, że ten i ów recenzent czyta oczami, mózgowi pozwalając spać pod ramieniem? I cóż wreszcie z tego, jeśli recenzent okaże się głuptasem?”

Powyższy cytat przypomniał mi się podczas lektury jednej z internetowych recenzji tomu dzienników Szczepana Twardocha. „Co najmniej słabe „Wieloryby i ćmy””, pisze krytyk, którego nazwisko litościwie tu pominę, nie o polemikę z konkretnym recenzentem tu zresztą chodzi, a o generalną zasadę. Kimże bowiem jest krytyk (zwłaszcza niezawodowy, jak w tym przypadku), aby kategorycznie wyrokować o rzekomej „słabości” danej książki? Czy nie jest jedynie jednym z tysięcy czytelników, który może co najwyżej (do czego zresztą ma pełne prawo), napisać czy jemu osobiście dana książka podobała się lub nie?

Byłoby o wiele uczciwiej, gdyby ów recenzent (nazwijmy go M.), swój wywód zaczął następująco: „Przeczytałem nową książkę Twardocha, a następnie porównałem ją ze swoim światopoglądem, moim systemem wartości, moim sposobem na życie. Okazało się, że Twardoch widzi świat inaczej niż ja, dlatego jego książka jest słaba, a autor jest idiotą. Jest idiotą, ponieważ to ja mam rację, i tylko moje poglądy są słuszne. Dlatego odradzam wszystkim czytanie Twardocha, a zalecam lekturę (tu następuje nazwisko autora o poglądach zbliżonych do recenzenta)”.

W omawianej recenzji podobnego wstępu zabrakło. Mamy za to zdania w rodzaju „Dzienniki Szczepana Twardocha obnażają wszystkie jego słabości, na czele z kabotynizmem i tanim, uwiędłym nihilizmem”. Oraz cytaty z Benedykta XVI, mające uzasadnić tezę, że jedyna literatura, którą warto uprawiać, to „przedsięwzięcie o charakterze religijnym”. Na lekturę dzienników nakłada recenzent swoją własną mapę świata, zapominając o tym, że jego własna mapa może być inna od mapy autora książki. I że mapa to nie terytorium.

Podstawowy zarzut, który M. stawia Twardochowi, dotyczy faktu, że w dziennikach autor pisze o sobie samym, zamiast „powiedzieć coś znaczącego, zakorzenionego w świecie i wobec świata analogicznego”. Tu, jak sądzę, przebiega główna oś sporu między nami. Nie oczekuję od literatury, aby pełniła rolę fotografii świata, bo do tego o wiele lepiej służy mi sama fotografia. Przeciwnie – oczekuję do autora, aby dał mi fotografię swojej duszy, bo żadnymi innymi metodami nie będę miał do niej dostępu. A tylko przeglądanie się w fotografiach innych dusz pozwala mi w sposób nie zniekształcony własnym, subiektywnym spojrzeniem dowiedzieć się czegoś więcej o sobie samym i – znacznie szerzej – o człowieczeństwie.

W tym samym artykule, Jerzy Andrzejewski pisał: „Sztuka, będąc dziełem ludzkim, może służyć łatwym osiągnięciom materialnym, lecz nie może im służyć wyłącznie, nie może im nawet służyć przede wszystkim, gdyby się tak bowiem stało natychmiast utraciłaby przywilej nazywania się sztuką. Jeśli można użyć tak materialnego porównania, iż sztuka, jest poważnym, lecz uporczywym wznoszeniem pomnika samemu sobie. I jest prawem sprawiedliwej harmonii stworzenia, iż każdy artysta może wznieść swój pomnik tylko z takiego materiału, jaki posiada, i tylko na taką miarę, jakiej miary osobowością jest on sam, jako artysta. (…) Artysta rozumie wtedy, iż pomnik, który z takim rozumiem wznosi, choćby trwał wieki całej, minie kiedyś i ślad po nim nie zostanie, jednak buduje go, ponieważ głos wewnętrzny mu mówi, iż cokolwiek stanie się z dziełem – tworzenie go służy rozwojowi osobowości. To sobie trzeba powiedzieć: nie ma znaczenia sława, nie ma znaczenia stanowisko, błyskotkami są wszelkie sukcesy, jeśli głód blasku i uznania toczy nasze serca. Nie ma innej sztuki, prócz tej, która w ostatecznej swojej racji stawia artystę przed Bogiem. Wszystko inne, choćby znalazło u ludzi poklask, będzie kłamstwem.”

M. zarzuca Twardochowi nihilizm. Tymczasem, mam przed sobą wywiad w jednym z kolorowych pism, w którym Małgorzata Domagalik rozmawia z autorem „Wielorybów i ciem”:

– Każdy z nas prędzej czy później zaczyna myśleć o śmierci. Oswajać ja po swojemu. Chociaż w Pana książkach jest bardzo mało o wierze, religii…

– Bo nie umiem o tym pisać.

– Jeszcze…?

– Nie. Jest to temat bardzo ważny dla mnie i jakoś intensywnie przeżywany, ale nie umiem o tym pisać.

Wewnętrzną sprawą i autonomiczną decyzją autora jest zarówno to, o czym pisze, jak i to, o czym nie pisze. Twardoch nie pisze o wierze i religii i jego decyzję musimy uszanować, chociaż zapewne to brak tych wątków sprawił, że jego dzienniki M. uznał za „słabe”.

Ale czy na pewno nie pisze?

„Wieloryby i ćmy”, s.87-88:

Wielka Sobota. Dzień-zmierzch, dzień, w którym Słońce Niezwyciężone odwraca od świata swoje oblicze i nie wschodzi, jasne nieba sklepienie zaciągnięte chmurami nieprzeniknionymi obustronnie, dla oczu naszych i dla oczu boskich, nastają ciemności starsze niż ciemność wnętrza grobu Józefa z Arymatei, smak ciemności wiecznej.

Dzień-zmierzch, Czarni Bogowie słyszalni są dziś wyraźniej, grzmią spod rzecznych piasków i mułów językiem, który jest jak piękna i groźna muzyka, chwytają nas za pięty, kiedy zlęknione stopy spod kołder zmierzają ku podłogom.

Wielka Sobota, dzień, który nie zamyka się datą w kalendarzu, dzień, który nie zaczyna się ani nie kończy, dzień, który jest rewersem wszystkich dni Słońca, dzień triumfu wszelkiego Nie, dzień wielkiej odmowy, dzień, w którym łatwo można się zgubić i na zawsze w nim pozostać, na całe życie między piątkiem a niedzielą, między śmiercią a życiem”.

[1] Jerzy Andrzejewski, „Kilka luźnych uwag na marginesie „Ładu serca””, „Polityka”, 1938, nr 26, s.7. W: Jerzy Andrzejewski, „Samotne Pokolenie. Szkice i recenzje z lat 1927-1939”, red. Maciej Urbanowski, Universitas, Kraków 2014

Tekst ukazał się również na blogu autora: Teologia Polityczna



Kategorie:Artykuły, Farrago rerum, Źródła

Tagi: , ,

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: