Wigilia.
W szarzyźnie współczesnego życia, zczerniał srebrzysty blask tego słowa, pachnącego żywiczną choiną i mdławym dymem płonących świeczek. Straciło radosną czerwień i lśniący szafir wielkich, szklanych kul, delikatniejszych od baniek mydlanych, chwiejących się na kolorowych włóczkach. Nie rozpyla już słodkawej woni pierników i rzeźwości jabłek.
Dla wielu stało się konwenansowym szablonem, dla innych smutkiem dawnych, minionych bezpowrotnie lat.
Na prawdziwą wigilię trzeba powędrować daleko od wielkich miast – iść drogami, po których nie przebrnie żaden samochód – pod strzechy wiekiem i zielonym mchem poszytych chat – do wymierających dworów szlacheckich, otoczonych zasiekami nagich, bezlistnych drzew i otulonych w biel niepokalanego śniegu.
Jedno z najuroczystszych i czarem poezji owianych świąt w Polsce.
Pod szlacheckim dachem, czy strzechą wieśniaczą, od samego ranka, radosny gwar i skrzętne uwijanie. Zrywają się wszyscy do dnia, a nikt nie zaśpi, bo to zła wróżba.
Kto bowiem w wigilię wcześnie nie wstanie, przez rok cały gnuśność go nie opuści. Dziewczyna w ciągu roku za mąż wyjdzie – a zabicie zwierzyny szczęście i powodzenie myśliwemu wróży.
Tyle zresztą jest do roboty. I mak utrzeć trzeba i ciasto upiec, i wieczerzę przygotować, i choinkę przystroić. Dzień taki krótki, najkrótszy w roku, a skoro zabłyśnie pierwsza gwiazda, już nic robić się nie godzi i do stołu zasiadać należy.
Żwawo krzątają się wszyscy – z radością dziwną w sercach i uśmiechem na wypogodzonej twarzy. I żadne zgryźliwe słowo nie padnie, żaden przekąs nie zazgrzyta, bo kłótnia w ten święty dzień złym jest prognostykiem i nieszczęście przynosi.
Wieczerza wigilijna jest źródłem niejednej emocji i bodźcem dla ambicji każdej gospodyni. Potrawy muszą być najsmaczniejsze, same do ust się cisnące.
Dzieciątko Boże urodziło się w stajence, więc pokój czy izba, w której zastawiona jest wieczerza, powinien przypominać swoim wyglądem ten ubogi przybytek.
We wszystkich rogach ustawia się snopy ze zbożem, symbolizujące zarazem pomyślność przyszłych plonów. Stół zaściela się drobnym sianem, a z długości wyciąganych spod obrusa źdźbeł przy wieczerzy, wróży się o długości życia.
Po wigilii zebrane ze stołu siano, rozdaje się po garsteczce bydłu, wykruszonym ze snopów ziarnem karmi drób, a ze słomy robi się powrósła i okręca drzewa owocowe, by dobrze rodziły.
Zabłysła już pierwsza gwiazda i czas zasiadać do stołu. Odświętnie przybrani, dostojni, zbierają się domownicy. Wyciągają się dłonie ze śnieżnobiałym opłatkiem, otwierają serca dobrymi słowami nalane po brzegi i jakaś rzewność duszę wypełnia.
I rubaszną wesołością ściera się mgłę, co oczy zwilżyła i w gardle łaskocze.
Potraw musi być ilość nieparzysta, a do tradycyjnych, podawanych w najbogatszych nawet domach, należy kapusta z grzybami i kluski z makiem, a na Kresach kutia. I każdej należy spróbować, bo ilość niezjedzonych, pozbawi tyluż radości i uciech w ciągu roku.
W dawnej Polsce wigilia składała się nieraz z kilkudziesięciu potraw postnych, według jednak ścisłej tradycji nie powinny one przekraczać trzynastu.
O wystawności wieczerzy wigilijnych świadczy chociaż zaproszenie popularnego artysty, Alojzego Żółkowskiego, jakie przesłał w 1820 r. jednemu ze swoich przyjaciół. Żółkowski pisze, że chcąc naśladować te czasy, w których wigilię sarmata czekał obiadu aż do gwiazdy:
„A zasiadłszy do stołu w godzinę zmierzchową
Jadł polewkę migdałową.
Na drugie zaś danie
Szedł szczupak w szafranie,
Dalej okoń, pączki tłusto,
Węgorz i liny z kapustą;
Karp sadzony z rodzynkami,
Na koniec do chrzanu grzyby
I różne smażone ryby.”
Rzecz prosta, że wszystkie te smakołyki, podlane były odpowiednią ilością trunków, jako że „ryba pływać lubi”.
Natomiast za złą wróżbę uważana jest nieparzysta liczba osób przy stole. Istnieje bowiem przesąd, że ktoś z domowników nie doczeka następnej wigilii. W niektórych domach przesąd ten jest tak silnie zakorzeniony, że skoro zabraknie znajomych, czy domowników, zaprasza się pierwszą lepszą osobę, spotkaną na drodze, czy ulicy.
Jest jeszcze jeden piękny zwyczaj, rzadko już co prawda obserwowany, że przy stole wigilijnym, zostawia się wolne miejsce i nakrycie, dla przypadkowego podróżnego.
Tak samo dawniej rozpowszechnione było zostawianie pustego miejsca dla dusz zmarłych. W pięknym tym obrzędzie, znajdujemy źródła zwyczajowe ludów północnych, u których okres Bożego Narodzenia połączył się z prapogańskim kultem zmarłych. O współbiesiadnictwie zmarłych przy wieczerzy wigilijnej wspomina również Wincenty Pol w „Pieśni o domu naszym”:
„A trzy krzesła polskim strojem
Koło stołu stoją próżne;
I z opłatkiem każdy swoim
Idzie do nich spłacać dłużne:
I pokłada na talerzu
Anielskiego chleba kruchy;
Bo w tych krzesłach siedzą duchy…”
W staroszlacheckiej Polsce i dziś jeszcze, w niektórych dworach przestrzegających tradycji, do wieczerzy wigilijnej zasiadają przy jednym stole nie tylko domownicy z rodziną, lecz cała służba i czeladź. Jest to wyraźny zresztą ślad rzymskich Saturnaliów.
Natomiast wszędzie obserwowany jest zwyczaj, aby przy stole nie było trzynastu osób, gdyż liczba ta przypomina ostatnią wieczerzę, na której, wśród biesiadników, znajdował się zdrajca.
W pewnych powiatach wieśniacy zapraszają na wigilię żebraków, na pamiątkę, że Chrystus jadał z ubogimi. W wielu wsiach zasiadają do stołu podług wieku, aby, jak mówią, umierać w tym samym porządku.
Po wieczerzy, następuje najuroczystszy i najbardziej oczekiwany przez dzieci moment – choinka i podarunki, a wreszcie śpiewanie kolęd.
Choinka przyszła do Polski stosunkowo dość późno z południowych Niemiec, najprawdopodobniej za czasów panowania Prusaków w Warszawie, w latach 1795-1807.
Pochodzenia jej dotychczas ściśle nie ustalono. Przypuszczać należy, że jest ona, jak wiele innych obrzędów, przeniesiona z czasów grecko-rzymskich. Pierwowzorem jej zapewne będzie strena – świeża, zielona gałązka, ofiarowywana u Rzymian w okresie noworocznym, jako symbol zdrowia i siły fizycznej.
Na kresach wschodnich i u ludów rosyjskich choinka uwieszona u pułapu, miała obrazować jabłoń rajską.
Malowniczość choinki, jej specyficzny urok, sprawiły, iż rozpowszechniła się ona bardzo szybko, zwłaszcza po miastach, i dziś w najbiedniejszym nawet domu znaleźć się musi. Choinkę ubierają obecnie nawet postępowi Żydzi.
W różnych dzielnicach Polski – ma różne nazwy. W krakowskiem i Małopolsce nazywają ją sadem lub drzewkiem, w jarosławskiem – wiechą, w myślenickim zaś – podłaźniczkiem.
Wraz z choinką przyjął się zwyczaj układania pod nią podarunków świątecznych. Według staropolskiej tradycji należy je umieszczać pod serwetą na stole wigilijnym.
Gdy już zapłoną świeczki na osypanej puszystym śniegiem i mieniącej się od srebrnych i złotych nitek choince, drżące, niewyuczone głosy podchwytują nutę rzewnej, prostej kolędy.
W wyiskrzone gwiazdami, lub zasnute kłębowiskiem szarych chmur niebo płyną piosenki o dzieciątku i stajence, klękających bydlątkach, pastuszkach, królu Herodzie i trzech mędrcach ze wschodu.
W tych prostych, niewyszukanych piosenkach, których autorami są przeważnie wiejscy bezimienni poeci lub organiści, odnajdujemy całe bogactwo wyobraźni ludowej, regionalne koloryty, zadziwiające nieraz swoją barwnością i subtelnością metafor:
„W jakiej odzieży, Pan z nieba leży?
Za purpurę, perły drogie,
ustroiła go w ubogie,
pieluszki nędza, pieluszki nędza.
Co za bankiety, co miał na wety?
Piersi niewinnej maleńki,
nad kanar słodsze, maleńki
kosztował…”
W innej starej kolędzie czytamy niemniej piękną strofę:
„O siano, siano, kwiecie drogi,
że się na tobie kładzie Bóg ubogi!!
O siano, siano, o nieprzepłacone,
godne byś było raju pokoszone.”
Ileż bujnej i artystycznej wyobraźni bezimiennego autora zawiera wizja rajskich łąk, naszkicowana tak prostymi i niewyszukanymi skrótami.
Kolędy, ze względu na swoje bogactwo form, zarówno pod względem literackim, jak i muzycznym, stanowią oddzielną dziedzinę sztuki ludowej – stosunkowo mało spopularyzowaną, mimo niesłychanego bogactwa tematycznego.
Noc wigilijna, w wierzeniach ludowych, jest nocą cudów i czarów.
Woda w rzekach i strumieniach zamienia się o północy w wino lub płynne złoto, drzewa owocowe zakwitają, pod śniegiem rozwijają się wspaniałe róże, a bydlątka ludzkimi głosami ze sobą rozmawiają. Ale biada śmiałkowi, któryby chciał podsłuchać taką rozmowę, lub skosztować wody.
Rzecz prosta, że cała obrzędowość wigilijna i związane z tym dniem wierzenia nie narodziły się równocześnie z chrześcijaństwem.
Wprost przeciwnie, okres ten jest pochodzenia pogańskiego, a kościół katolicki przystosował go do swoich potrzeb.
Rzymianie obchodzili od 17 do 24 grudnia wesołe i bachiczne Saturnalia, a Grecy Kronia, których obrzędowość w głównych zarysach odpowiada obrzędowości Bożego Narodzenia – jak zasiadanie do wspólnego stołu, podarunki, pieśni itd. W III wieku naszej ery przywędrowały ze wschodu uroczystości ku czci narodzenia niezwyciężonego słońca, które świat grecko-rzymski obchodził 25 grudnia.
Temu to właśnie słońcu kościół katolicki przeciwstawił inne – Chrystusa, przejmując i modernizując bardzo wiele form obrzędowych, których wytępienie było niemożliwe i zresztą niepotrzebne.
Natomiast u wszystkich ludów północnych zarówno wigilia, jak i cały okres bożonarodzeniowy łączy się ściśle z pogańskim kultem zmarłych, czego dowody znajdujemy do dziś dnia u ludu kresowego, który rozstawia resztki wieczerzy wigilijnej na stole, lub rozsypuje pewne potrawy po chacie, dla głodnych dusz, zapraszając je na ucztę odpowiednimi zaklęciami.
Tradycja wigilijna straciła po miastach niemal całkowite swoje dostojeństwo i zanikł cały szereg zwyczajów, z tym momentem związanych.
Ale w podświadomości każdego tli się urok i czar tej dziwnej chwili, gdy pierwsza gwiazda zabłyśnie…
Źródło: „Tygodnik Ilustrowany”, nr 51-52, 22 grudnia 1935
Skomentuj