I.
Jeżeli zapytają przez posłów złotawych
gdzie poeta odpływa jak anioł i ogień,
powiedzcie, że wyrusza w niebliskie wyprawy
przez aleje na równi bzem perskim i głogiem
wyłożone po bokiach. W nich krzew słońca krwawy
oblewa mu ramiona, kolce i ostrogi,
które zdobył wśród wypraw – a teraz jak stery
prowadzą przez żwir drobny, trawę i ajery.
Nie mówcie macierzankom ani klonów liściom,
gdy po nocą milczącą tlen od węgla dzielą,
komu moszczą woniami drogę, jakim przyjściom,
jakim bitwom obłoków, jakim zbawicielom,
co nad nimi kołować jak puszysty wyścig
zaczną o dniu następnym. Noc ogromną skrzelą
jest tylko i zawiązkiem. A skrzele odrzucą
gdy już będzie im dane dech powierzyć płucom
Wtedy po śnie nastąpią pieśni i modlitwy.
Czy widzisz: świt na wzgórzach chodniki wykuwa
Po polach płynie żyto. Nad rzekę rybitwy
unoszą się i kanie. Już las się rozpruwa.
Przesieki w nim sinawe. Tylko nie wiem, czy twych
ramion teraz wystarczy gwiazdo, która czuwasz
mówiąć, że sny i pieśni jest to samo: leczą
błogosławiąc armatom, akordom i mieczom.
Tego dnia niebo było jak paszczęka mątwy:
rzygała arkadami kłębów ciemnosina.
Niebo burzą się myję. Błogosławią klątwy.
Czy wiesz, że każde drzewo to podwodna mina?
Tak patrząc na kipiele żywiołów niemądrych,
taką autor tych pieśni modlitwę rozpina
na obłokach – mielonych krach płynących lądów
sam do nich uczepiony ramionami prądów.
Jak zielona źrenica statku późną nocą
płynącego przez bełkot czarnych fal jak widmo
tak kolorem upiornym modlitwy łopocą
a zarazem torują nadzieją bezwstydną
drogę oczom lecącym ku wielkim karocom
gwiazd, układów, galaktyk. Takiej nocy wydmą
piasku ławą na niebnej rzece jest chmur masyw,
idący na te wegi, oriony i czasy.
Tam oczami uwięzgli, na poza-niebiosach
odśpiewawszy najbardziej strzeliste tyrady,
możemy jak wielbłądy o spłaszczonych nosach,
zostawiając na piasku siniejące ślady,
iść, gdzie w śpiewie kolorów i w cieni zakosach
rysują się najstromszych gór Upaniszady,
a te góry i ślady, śniegiem i hyzopem
narówni przyprószone, nazywamy tropem.
II.
Gasną oblicza bogów,
w powietrzu biegną fanfary,
na brzegu rosnącej trwogi
skarży się Parys.
Te brzózki po tamtej stronie
dziwne
są niemal, jak w Helikonie,
oliwne.
A granitowe kamienie
na naszym zamarłym brzegu
są jak stygnące wspomnienie
smukłych norwegów,
Jezioro
bażanty i plac
i szałas oparty o most
i białe z marmurów popiersia.
Z pokorą idziemy pierwsi
swój barbarzyński wzrost
położyć na miękiej trawie.
Jesteśmy skromni,
prosimy żebyś rozpętał
w nas dziwy,
a wrogów – przyjaciół łapczywych
zamień w zwierzęta.
Tędy szły stopy prorok6w
rycerz Tezeusz i Zorjan,
Apollo ostatni smoku
uśniesz.
Jest dąb. Jest dom – krematorium
a w domu tym mieszka kuśnierz.
Kuśnierz skórę wyprawiał i wyprawiał dziwy,
niósł jak z kuźni przez okna platynowy ogień
i nikt nie wiedział o tem, że w kuźni są dziwy
i że kuśnierz, co bluźni, jest ojczymem trwogi.
A trwoga miała skrzydła jak tarcze olbrzymie
i latała pod stropem w Hektora postaci
i zaniosła Parysa daleko od braci
na góry, czy na brzegi wykąpane w dymie.
A trwoga miała skrzydła jak tarcze ruchome,
a księżyc cichł nad borem i kołysał bór,
a ból przeczystych jezior miał dwanaście cór,
ale stawy ich oczu były nieznajome.
Ten sam miesiąc cichnący ukołysał step
i dalekie budowle murzyńskie na palach,
kiedy w sercu swem ogień modlitwy zapalał
Człowiek, prosząc o sławę, ojczyznę; i chleb.
Na brzegu rosnącej trwogi
groźnym przypływem
proszę was, zmarłe bogi,
o dzień prawdziwy.
Żeby muzyki szły,
jak rozwinięte sztandary
i żeby boginie trzy
zeszły, skarżył się Parys.
Pod dębem, bukiam czy cisem
dywany z trawiastych grzyw.
W ogrodach rosną irysy,
a w ludziach falują sny.
Źródło: „Dźwigary”, 1/1934
Skomentuj