Niesłusznie wyobrażamy sobie intelektualistę wyzutego z ojczyzny jako kogoś, kto abdykuje, wycofuje się i poddaje, z rezygnacją przyjmując swoją nędzę i klęskę, na którą skazuje go historia. Przyglądając mu się z bliska, odkryjemy w nim istotę ambitną, agresywną w swoim upadku, zgorzknialca podszytego zdobywcą. Im bardziej człowiek jest wyzuty ze wszystkiego co posiadał, tym bardziej rośnie w nim wola afirmacji. Byłbym nawet skłonny uznać, że istnieje pewien związek między nieszczęściem a megalomanią. Intelektualista, który wszystko stracił, zachowuje ostatnią nadzieję – nadzieję sławy lub skandalu literackiego. Gotów jest zrezygnować ze wszystkiego, prócz z IMIENIA. Ale jakże narzucić to imię, gdy pisać trzeba w języku obcym, półezoterycznym? Przekład? Musiałby szukać tłumacza, którego nie znajdzie. Choćby go znalazł, nie mógłby mu zapłacić. Jeżeli wszakże uda mu się przeskoczyć przez te przeszkody, potknie się na ostatniej: wydawca. Tej już, na ogół, nie pokona.
Pisać w innym języku? Nie jest przyjemnie wyrzekać się słów, pośród których się żyło. Kto porzuca swój język dla innego, zmienia swoją osobowość. Dokonywuje heroicznej zdrady, zrywając ze swoją przeszłością i, do pewnego stopnia, z sobą samym
Któryś z nich napisał powieść; z wtorku na środę, czyni go ona sławnym. Opowiada w niej swoje cierpienia. Rodacy jego na emigracji zazdroszczą mu. Oni także cierpieli, może i więcej. I wygnaniec staje się powieściopisarzem. Powstaje stąd kumulacja. Nie można wiecznie powtarzać piekła, które i bez tego nacechowane jest monotonią, ani odnawiać wciąż obrazu wygnania. Nic nie wyczerpuje nas w tym stopniu co straszność, przynajmniej co straszność w literaturze; w życiu straszność zbyt jest oczywista, aby zwracała uwagę. Ale autor nasz upiera się; na razie schował swoją powieść do szuflady, czeka swojej godziny. Podtrzymuje go iluzja jakiejś niespodzianki, żyje nierzeczywistością. Taka jest jednak siła tej iluzji, że przy pracy w fabryce nie odstępuje go myśl o sławie, o sławie, która pewnego dnia spadnie na niego, równie nagła co niepojęta.
Casus poety na wygnaniu jest jeszcze bardziej tragiczny. Beznadziejnie zamknięty w swoim języku, pisze dla przyjaciół, dla dziesięciu, dwudziestu najwyżej osób. Pragnienie, aby być czytany nie jest w nim mniej natrętne niż w tamtym zaimprowizowanym powieściopisarzu. Ma on nad nim przynajmniej tę przewagę, że może zamieszczać swoje wiersze w małych tygodnikach lub miesięcznikach emigranckich, które ukazują się kosztem prawie nieprzyzwoitych poświęceń i wyrzeczeń. Czasem przetwarza się w dyrektora takiej gazetki; ażeby ją utrzymać przy życiu naraża się na głód, zrywa z kobietami, mieszka w pokoju bez okna, narzuca sobie wyrzeczenia wprost przerażające. Onanizm i suchoty, oto los jego.
Choć emigranci na zachodzie Europy, w krajach Ameryki Łacińskiej lub gdzie indziej nie są zbyt liczni, łączą się oni w grupy i bynajmniej nie po to, aby bronić swoich interesów, lecz aby wartościować się, ścierać, aby publikować swoje żale lub krzyki, swoje wezwania, które pozostaną bez echa. Trudno znaleźć przykład bardziej bolesnego szamotania się w próżni. To, iż są oni równie dobrymi poetami co złymi prozaikami, wynika z przyczyn dosyć prostych. Przyjrzyjcie się produkcji literackiej któregoś z tych małych narodów, które gardzą takimi dzieciństwami jak dorabianie przeszłości lub małpowanie „cywilizacji”: obfitość poezji jest tu cechą najbardziej rzucającą się w oczy. Proza wymaga pewnego poziomu intelektualnego, zróżnicowanej organizacji społecznej, a przede wszystkim tradycji. Wszelka proza jest konstrukcją, jest fabrykatem; poezja TRYSKA, jest bezpośrednia, lub też na odwrót, całkowicie WYMYŚLONA; rozplenia się ona tylko ponad lub poza cywilizacją: folklorystyczna czy elitarna, prymitywna czy sztuczna, może być dziełem tylko troglodytów lub estetów. Podczas gdy proza jest tworem dojrzałego ducha i skrystalizowanego języka, poezja doskonale daje się pogodzić z duchem barbarzyńskim i z językiem nieukształtowanym. Tworzyć literaturę, to tworzyć prozę.
Cóż bardziej naturalnego, że tylu z tych wygnańców nie dysponuje innym środkiem ekspresji prócz poezji? Ci nawet, którzy nie są zbyt uzdolnieni, czerpią ze swego wykorzenienia, ze swego automatycznego wyodrębnienia tę nadwyżkę talentu, której nie dostarczyłaby im egzystencja bardziej „normalna”.
W jakiejkolwiek formie by się objawiało i jakiekolwiek byłyby jego przyczyny, wygnanie jest szkołą szaleństwa. Szaleństwo… nie każdemu dane jest go dostąpić. To sytuacja krańcowa, to jakby szczytowy moment poetycznego stanu ducha. Nie jestże więc przywilejem móc być przetransportowanym w ten stan ot, z miejsca, nie na krętych drogach skomplikowanej dyscypliny, lecz z łaskawego zarządzenia losu? Pomyślcie o Rilkem, o tych samotnościach, które musiał spiętrzyć, aby zlikwidować swoje związki ze światem i usadowić się w niewidzialnym. Nie jest bynajmniej łatwe być znikąd, zwłaszcza gdy żadna zewnętrzna okoliczność do tego nie zmusza. Nawet mistyk tylko na drodze potwornych wysiłków zdoła osiągnąć euforię pustki. Ile pracy kosztuje to burzycielstwo: wydrzeć siebie ze świata! Wygnaniec dochodzi do tego nie narażając się na żadne koszta, przy pomocy historii, wskutek tego właśnie, że historia jest mu wroga. Bez cierpień, ani bezsennych nocy wyzbywa się wszystkiego: zmuszają go okoliczności. Przypomina w pewnym sensie człowieka chorego, gdyż chory również wstępuje w metafizykę lub w poezję nie wskutek zasług osobistych, lecz po prostu naturalną koleją rzeczy, wskutek samej dynamiki choroby. Absolut zdobyty tanim kosztem? Absolut tani? Być może, choć nie zostało udowodnione, aby rezultaty za które płaci się wysiłkiem więcej były warte od tych, które pochodzą z lenistwa, ze skwapliwej zgody na to, czego nie można uniknąć.
Jedno wszakże niebezpieczeństwo zagraża poecie na wygnaniu: że przyzwyczai się do wygnania, nie będzie więcej cierpiał, że nawet znajdzie w nim upodobanie. Nikt nie jest w stanie zakonserwować młodości swoich smutków. Smutek zużywa się. Tak rzecz się ma.z wszelką tęsknotą za krajem, z wszelką nostalgią, żale tracą żywotność, starzeją się. W czasach, które zabawiają się w apokalipsę, elegia staje się zbędna. Cóż bardziej naturalnego więc niż osiedlić się w wygnaniu i uzyskać w nim rodzaj obywatelstwa? – Wygnanie? To stolica Nicości, ojczyzna na wspak. Im bardziej nasz poeta delektuje się nim, tym bardziej trwoni swe wzruszenia, niszczy w sobie zarówno energie żywotne swego nieszczęścia jak swój sen o sławie. Czeka go szanowny zgon. Natchnienie mu wysycha wskutek braku rozmaitości w doznaniach i braku autentycznych niepokojów. Wkrótce pogodzi się ze swoją anonimowością i, grążąc się coraz głębiej w mierność istot wzgardzonych i odpalonych, stanie się mieszczuchem znikąd. Taki będzie kres jego kariery lirycznej, tak osiągnie coś najbardziej zbliżonego do równowagi trwałej w zdeklasowaniu.
Oto na koniec jest już „ustalony”, już zasiadł wygodnie w komforcie swego upadku. Cóż pocznie dalej? Będzie mógł wybierać między dwiema formami zbawienia, radykalnie sprzecznymi: wiara i humor. Jeśli wlecze za sobą jakieś resztki niepokojów, zlikwiduje je powoli za pomocą tysiąca pacierzy; pod warunkiem jednak, że nie znajdzie upodobania w pewnym gatunku wdzięcznej metafizyki, będącej ulubionym zajęciem wykończonych wierszopisów. Jeśli zaś, na odwrót, jest skłonny do kpiny, zbagatelizuje swe klęski, aby móc się nimi bawić. Zależnie od temperamentu poświęci się pobożności lub sarkazmowi. W obu wypadkach zatriumfuje zarówno nad swoimi ambicjami i nad swoim pechem, aby urzeczywistniając się, osiągnąć cel wyższy – aby stać się POPRAWNYM bankrutem.
Źródło: „Kultura” 6/56, czerwiec 1952
Skomentuj