Mam dwadzieścia pięć lat i urodziłem się w Mieście. Mam Matkę, Ojca i Brata. Żyją i mają się dobrze. Jestem żołnierzem i walczę razem z moimi towarzyszami – Przyjacielem, Kolegą i Kamratem. Niedługo Brat również do nas dołączy – Ojciec, który sam jest oficerem, stara się, by Brat trafił do mojej jednostki. W końcu rodzina to najlepsze wsparcie.
Moje początki w wojsku były trudne i niezbyt imponujące. Szkolenie zostało skrócone, ponieważ wojna nie czeka, aż wszyscy nauczą się walczyć. Moja pierwsza bitwa skończyła się z chwilą, gdy zaciął się karabin. Nie było to więc żadne epickie zwycięstwo. Ale każde kolejne starcie czegoś mnie uczyło i zacząłem osiągać sukcesy – o ile „sukcesem” można nazwać stale rosnący stos trupów. Lecz publice bardzo się te zwycięstwa podobają, toteż nie będę im sprawiał zawodu. Ani mnie to ziębi, ani parzy, jeśli mam być szczery. Nie czuję przesadnej dumy, ani wyrzutów sumienia. Po prostu walczę, aby nie stać się czyimś „sukcesem”. Rzecz w tym, że od jakiegoś czasu jest to niepokojąco proste zadanie.
– I co pan sądzi? – pytam. Edytor czyta ostatnie zdanie i nerwowo drapie się po brodzie.
– Widzi pan – mówi – To jest wszystko bardzo ciekawe, ale… proszę nie zrozumieć mnie źle! – unosi kościste ręce w obronnym geście – Trochę mało w tym… patriotyzmu.
– Patriotyzmu? – dziwię się – To nie wystarczy, że walczę dla ojczyzny?
– Ależ wystarczy, ba! – Edytor składa dłonie jak do modlitwy – Wszak jest pan Bohaterem, wzorem dla młodzieży, bożyszczem kobiet!
Kiwam głową, czując rosnącą frustrację.
– Ale bycie takim wzorcem wiąże się z odpowiedzialnością – Edytor patrzy na mnie bystro swoimi wodnistymi oczkami – Skoro już zdecydował się pan napisać książkę…
– Publika zdecydowała, że powinienem napisać książkę…
– … to musi pan uczynić ją swego rodzaju skarbnicą cnót, z których młodzież będzie mogła się uczyć! – ciągnie natchniony Edytor. Z trudem powstrzymuję się od śmiechu, słysząc słowa „skarbnica cnót”.
– Więc sugeruje pan, abym napisał to samo, ale na bardziej patriotyczną modłę?
Edytor krzywi się, słysząc moją odpowiedź.
– Proszę się do niczego nie zmuszać – śmieje się nerwowo – Przecież wszyscy walczymy za ojczyznę, chodzi o to, by taką postawę propagować.
– Oczywiście – przyznaję.
– A pana posłuchają tłumy – Edytor patrzy na mnie jak w obrazek – Wszak jest pan naszą nadzieją!
***
Wchodzę do kantyny i siadam przy barze, obok Kamrata.
– I jak? – pyta.
– Edytorowi nie spodobało się to, co napisałem.
– Doprawdy? – Kamrat odprowadza wzrokiem jakąś dziewczynę w różowym kapeluszu.
Nie odpowiadam. Wiem już, że odezwał się tylko po to, bym nie czuł się nieswojo. Kamrat nie ma ochoty na rozmowę.
Tymczasem dziewczyna w kapeluszu siada przy stoliku w kącie sali. Przez chwilę ogląda swoje wypielęgnowane dłonie, jakby szukając na nich jakiejś skazy. Na palcach prawej ręki ma mnóstwo błyszczących pierścionków. Migocą irytująco przy każdym jej ruchu.
Raptem kobieta zauważa, że się jej przyglądam. Patrzy na mnie z lekkim niedowierzaniem, trzepoce długimi rzęsami. Wreszcie doprowadza się do porządku, macha do mnie. Odpowiadam jej uśmiechem, na co ona przywołuje mnie gestem ręki.
– Szczęściarz – burczy Kamrat.
Siadam przy stoliku, naprzeciw kobiety. Ma czerwone usta w kształcie serca.
– To pan? – pyta natychmiast ona. Wpatruje się we mnie błyszczącymi oczami, jakbym był ósmym cudem świata.
– Mam na imię… – zaczynam.
– Ten Bohater, to pan! – dziewczyna uśmiecha się szeroko, ale po chwili reflektuje się. Grzecznie spuszcza wzrok – Proszę mi wybaczyć, nie sądziłam, że kiedyś pana spotkam…
– Nic się nie stało – uśmiecham się życzliwie.
– Nazywam się Karolina – dziewczyna rumieni się lekko.
– Bardzo mi miło. Ja nazywam się…
– Jak to jest? – Karolina nie daje mi dojść do słowa – Walczyć za ojczyznę?
Przez chwilę się zastanawiam. Właśnie, jak to jest? Nigdy tak o tym nie myślałem… Czuję na sobie palące spojrzenie Karoliny i postanawiam odpowiedzieć cokolwiek:
– To niebezpieczne, ale wspaniałe zadanie.
– Och! – dziewczyna znów trzepoce rzęsami. Ten widok sprawia, że serce dziwnie we mnie kołacze – Jest pan taki odważny… Gdyby tak wszyscy byli tacy, jak pan…
– Są – odpowiadam ponuro – Po prostu mają mniej szczęścia.
– Niech pan nie umniejsza swoich umiejętności! – oburza się Karolina, marszcząc cienkie brwi.
Mimowolnie się uśmiecham.
– Co pana tak bawi?
– Nic, przepraszam.
Karolina przygląda mi się z mieszaniną wstydu i zaciekawienia. Zdaje się lustrować mnie wzrokiem, ale gdy tylko napotyka moje spojrzenie, patrzy w bok, rumieniąc się. Uśmiecham się do niej pogodnie. Ależ ma te rzęsy…
– Wie pan co? Ma pan takie piękne, zielone oczy… – zachwyca się rozmarzona Karolina. Czuję, że czerwienieją mi uszy.
– Są niebieskie – odpowiadam cicho.
– W miesięczniku „Dama” opisano je jako zielone, już ja wiem co czytałam – śmieje się beztrosko Karolina, „grożąc” mi palcem. Wzdycham boleściwie, czego dziewczyna na szczęście nie zauważa.
– Może wyjdziemy na dwór? Strasznie tu duszno – proponuje Karolina.
– Jak sobie pani życzy.
***
– Bardzo mi przykro, ale to wciąż nie to – wzdycha Edytor.
– Nie to? – dziwię się – Starałem się napisać o ojczyźnie jak najwięcej, o tym, jak jest dla mnie ważna…
– Ja to rozumiem – przerywa mi niezbyt uprzejmie tamten – Ale to wszystko zbyt prozaiczne.
– Takie jest życie żołnierza…
– Ja wiem, jakie jest życie żołnierza, ale chodzi o to, by tych żołnierzy było więcej! – wybucha Edytor – Na Boga, czy to takie trudne, zachęcić ludzi do walki, gdy jest się ich idolem?!
– Wobec tego co powinienem napisać?
– Chodzi o epicką walkę, miłość do ojczyzny aż do śmierci! – Edytor macha mi rękami przed nosem – Ci ludzie mają wierzyć, że to romantyczne. Bo to przecież JEST romantyczne, czyż nie?
– Oczywiście – odpowiadam bez emocji.
– Pana książka powinna kipieć od takich uczuć, od szału bitewnego, zwycięstwa! – Edytor wpada w pasję – Rodacy czytając ją mają marzyć o walce, a wrogowie drżeć ze strachu!
– Rozumiem, postaram się…
– Albo nie! – Edytor wyrywa mi kartki z ręki – Proszę się tym nie kłopotać – uśmiecha się przepraszająco, uspokaja się nieco – Ja się tym zajmę.
***
– Boże, jak tu pięknie! – Karolina rozgląda się z zachwytem – Nigdy, nawet w najśmielszych snach nie sądziłam, że trafię na prawdziwy bankiet, razem z bohaterem narodowym!
– Nigdy nie była pani na żadnym przyjęciu? – dziwię się. Włosy lepią mi się do czoła, ale nie wypada zdejmować czapki. Jak to zaznaczono w zaproszeniu, powinienem „całym sobą pokazywać chwałę Wojska”.
– Oczywiście, że byłam – żacha się ona – Ale co to za przyjęcia? To dopiero jest przyjęcie, takie przez duże „P”!
W istocie, na organizację bankietu z pewnością wydano krocie. Bogactwo skapuje ze świec razem z woskiem, leje się z kryształowego żyrandola, pachnie pieczenią i francuskim winem. Nad wejściem do sali wisi wielki napis: „Bal charytatywny”. Pieniądze zebrane na bankiecie zostaną przekazane okaleczonym żołnierzom. Cóż za wspaniały powód, aby urządzić przyjęcie.
– A oto i jest on, nasz Bohater!
Natychmiast wyprężam się jak struna i salutuję – staję przed obliczem samego Władcy. Okazuje się, że jego wąsy są znacznie większe niż na zdjęciach. Kontrast pomiędzy jego bujnym zarostem i skromną posturą jest wręcz komiczny.
– Rodacy są z pana dumni, panie… – Władca marszczy krzaczaste brwi, usiłując przypomnieć sobie imię.
– Nazywam się…
– Panie i panowie! – na środku sali, jak spod ziemi, „wyrasta” śmieszny, niski jegomość w staroświeckim fraku – Zapraszam państwa teraz do sali obok!
– Co się dzieje? – dziwi się Karolina.
– Nie wiem… – odpowiadam. Ludzie zerkają na mnie ukradkiem, szepczą między sobą.
– Spokojnie, to taka mała niespodzianka – śmieje się tubalnie władca, klepiąc mnie po ramieniu – Chodźmy.
Wychodzimy z zalanej blaskiem sali balowej i idziemy długim, ciemnym korytarzem. Ludzie nie przestają szeptać. Działają mi tym na nerwy. Ale to dopiero początek – to, co znajduje się na końcu korytarza, przechodzi moje najśmielsze oczekiwania.
Są dosłownie wszędzie. Łypią na mnie ze ścian. Uderzają ostrymi, krzykliwymi barwami i patetycznymi tekstami. Moje twarze. Spoglądam uważniej na jeden z plakatów. Stoję tak przez chwilę, mrużąc oczy. Nie wiedziałem, że jestem taki przystojny.
Władca wychodzi na środek sali i bierze do ręki mikrofon. Karolina ściska moją dłoń, patrzy na mnie ckliwie. Mam ochotę odepchnąć ją od siebie. Władca zaś rozpoczyna płomienną i długą przemowę, pełną „ojczyzn”, „bohaterów”, „walk” i „honorów”. Ludzie słuchają tych słów jak zaczarowani, na zmianę ocierając łzy i klaszcząc. Władca wskazuje na mnie ręką, uśmiechając się promiennie. Karolina rumieni się, jako że i ona znalazła się w centrum uwagi. Jak na komendę, oczy wszystkich kierują się na mnie. Marzę o tym, by opuścić to straszne miejsce i znaleźć się na polu bitwy.
***
Mam dwadzieścia pięć lat i urodziłem się w Mieście. Mam Matkę, Ojca i Brata – i oczywiście wspaniałą Siostrę, jaką jest Ojczyzna. Żyją i mają się dobrze. Jestem żołnierzem i walczę dla kraju razem z moimi towarzyszami – Przyjacielem, Kolegą i Kamratem. Wszyscy oni to szlachetni żołnierze, gotowi oddać życie za Ojczyznę. Niedługo Brat również do nas dołączy – Ojciec, który sam jest szanowanym i zasłużonym oficerem, stara się, by Brat trafił do mojej jednostki. W końcu rodzina i Ojczyzna to najlepsze wsparcie.
Moje początki w wojsku były trudne i pełne niebezpieczeństw. Odbyłem skrócone szkolenie, ponieważ pragnąłem nade wszystko rzucić się w wir walki. Moja pierwsza bitwa skończyła się dopiero z chwilą, gdy zabrakło amunicji. Każde kolejne starcie czegoś mnie uczyło i zacząłem osiągać sukcesy, które zawsze dedykowałem ukochanej Ojczyźnie. Jestem dumny, mogąc codziennie na nowo dostępować zaszczytu, jakim jest walka ku chwale Ojczyzny…
Wrzucam nowiutkie wydanie mojej książki do kominka. Patrzę, jak płomienie pośpiesznie pożerają papier pokryty makiem liter i uśmiecham się gorzko.
***
Pada deszcz. Siedzę na ławce i gapię się bezmyślnie w rozmokłe liście pod moimi nogami. Odległy huk dział rozbrzmiewa coraz częściej i głośniej, co zwiastuje kolejną bitwę. Czekam, przygotowany, wręcz niecierpliwy. Nie żyję już w przerwach między walkami – żyję w przerwach między chwilami spokoju.
Nie mylę się. Kilkanaście minut później po ławce nie ma już śladu, a powietrze jest gęste od kul. Czuję dziwny spokój, zupełnie niepasujący do tych dantejskich scen, które rozgrywają się wokół mnie. Po prostu robię to, co czyni ze mnie Bohatera. Wrogowie umykają na sam mój widok, a ja nie mam najmniejszej chęci ich gonić. Co za nuda. Nawet do wojny może wkraść się rutyna.
Raptem moje ciało przeszywa straszny ból. Kulę się, na chwilę tracę świadomość. Jest zimno, ciemno i bardzo, bardzo cicho. Kiedy otwieram oczy, leżę na ziemi, twarzą do góry. Pochyla się nade mną jakiś pryszczaty młodzieniec. Szarpie mnie za rękę i krzyczy coś w języku wroga. Wygląda na przerażonego i zaskoczonego własnym wyczynem, choć teoretycznie powinien być dumny. Z pewnością czytał „moją” książkę. Przecież wszyscy już ją czytali.
Czuję, że mój mundur nasiąka krwią, a oddychanie przychodzi mi coraz trudniej.
Dzieciak ma łzy w oczach i mamrocze coś do siebie.
Nie rozumiem ani słowa.
Ale ośmielam się przypuszczać, że żałuje bycia Bohaterem.
Ilustracja: Narodowe Archiwum Cyfrowe, „Manewry jesienne Wojska Polskiego pod Rzeszowem”, wrzesień 1938
Nie przypominam sobie kiedy ostatni raz czytałem coś tak płynnego. Po prostu pożarłem tekst. Wielkie ukłony dla Pani Autorki.