Z cyklu „Żywoty chimeryczne”:
Istnieje pewien wyjątkowo groźny gatunek pasożyta, który swe obmierzłe jaja zwykł składać w starym papierze. Potwór ten, nazywany mylnie soliterem, usposobieniem swym rzeczywiście przypomina tasiemca, swojego krewniaka, lecz zamiast wnętrzności wołu lub świni, za miejsce chowu obiera zmurszałe stronice wysłużonej księgi. Przebieg jego cyklu rozpłodowego nie jest do końca znany, czytelnik może sobie jednak wyobrazić, że obyczaje miłosne tego stworu nie należą do rzeczy szczególnie atrakcyjnych. Przypuszcza się, jakoby jaja pasożyta trafiały do ludzkiego organizmu podczas lektury, gdy palce nieświadomej ofiary przesuwają się po nadpsutych kartach; wówczas owe maleńkie zarodki dostają się pod paznokcie lub też przy posiłku, w kontakcie z ustami, trafiają do przewodu pokarmowego, następnie zaś do krwiobiegu. Z tego powodu wśród dawnych uczonych panował przesąd, że każda idea może być roznoszona przez larwy, niczym choroba zakaźna.
Po upływie czasu trudnego do określenia, w krwiobiegu żywiciela wylęgają się dziesiątki młodych, z których zajadłego spółkowania zrodzi się niebawem kolejny miot, aby zaludnić karty jakiegoś dzieła. Jednakże nie każdy człowiek może być żywicielem takiej literackiej larwy – wszystko, jak podaje F. Homais, zależy od temperamentu potencjalnej ofiary oraz częstotliwości jej kontaktów ze skażonymi księgami. Organizm ludzki posiada bowiem naturalny system obrony przed książkowym zakażeniem, dlatego przypadki nieuleczalne zdarzają się niezwykle rzadko, szczególnie w dzisiejszych czasach. Badacz holenderski Van Boekenvijand przypisuje tę poprawę wzrostowi świadomości higienicznej oraz nieustannemu postępowi kulturowemu i społecznemu, w wyniku którego człowiek nowoczesny jest tak wykształcony, iż coraz rzadziej sięga po książki. Dowiedziono wprawdzie, że nie każda książka roi się od trzody pasożyta, z drugiej jednak strony uważa się, iż jaja zdolne są przetrwać wiele lat czy nawet wieków, jak gdyby zahibernowane pod bezpieczną okładką. Tymczasem nie istnieje żaden sposób dezynfekcji woluminu bez jego uszkodzenia. Skażoną książkę oczyścić może jedynie ogień. Pocieszającym zdaje się fakt, iż wysoka jakość wydawanych obecnie książek zniechęca nawet najpodlejsze szkodniki.
Warto nadmienić, iż można być nosicielem nawet o tym nie wiedząc. Każda lektura grozi infekcją. Wiadomo obecnie, że brzemienne w skutki jest nie tyle samo nosicielstwo, co nieodwracalne zwyrodnienie, jakie następuje w momencie, w którym rozwinięte robaki dostaną się do mózgu. Wtedy to pasożyt podporządkowuje nosiciela własnym potrzebom, czyniąc go kompletnie od siebie zależnym. Przejawia się to w natężeniu zachowań właściwych niektórym nerwicom. W badanych przypadkach często obserwuje się obsesyjne wertowanie ksiąg, nawet do późna w nocy, zapewne – jak przypuszcza profesor V. R. Maulire – w podświadomym poszukiwaniu przetrwalników pasożyta. To tłumaczyłoby, dlaczego zdarza się niekiedy, iż zdesperowany nosiciel powraca do książki już przeczytanej; pragnie najwyraźniej upewnić się, że nie przeoczył jakichś jajek.
Powszechnie twierdzi się, że choroba ta pozostawiła w historii wyraźne ślady w postaci licznych świadectw cierpiących nosicieli. Do osób całe życie zmagających się z tą przypadłością należeć mieli m.in. Petrarka, Montaigne, Goethe czy Flaubert. Lekarz Charlesa Nodiera nazywa ją monomanią safianu albo tyfusem bibliomanów. W późniejszych stadiach zakażenia, chory wykazuje dużą skłonność do mizantropii; ogarnia go spleen i apatia, połączona z wyrodną ciągotą do egzotyzmu i do staroci. Poczucie alienacji oraz nieprzystawalności do społeczeństwa, tęsknota za odległą epoką, prowadzą do zachowań aspołecznych, związanych często z uporczywym łamaniem powszechnie przyjętych norm. Objawom tym towarzyszy nadczynność śledziony, odpowiedzialnej za nadmierną produkcję czarnego płynu, powodującego melancholię. Bezpośrednim skutkiem tej ostatniej są trudności z odróżnieniem rzeczywistości od poetyckiego zmyślenia, gloryfikacja urojeń, dewaluacja prawdy na rzecz fantazmatów, utożsamianie własnej osoby z postaciami fikcyjnymi. Człowiek pogrąża się wówczas w marzeniach, miewa halucynacje, popada w skrajny eskapizm, trwale odcina się od świata i umiera samotnie wśród książek, czasem tylko pozostawiwszy po sobie jakieś skażone arcydzieło.
c.d.n…
Kategorie:Artykuły, Źródła, Żywoty chimeryczne
„…Przypomina pan Maciejewski – w rozdziale „Średnia długość życia wrogów socjalizmu” – ten utopijny entuzjazm, wygenerowany przez aktywistów niby-polskich rewolucyjnych kółek spiskowych, pierwszych socjalistycznych pism i pisemek, partii i partyjek pseudo-polskich rewolucjonistów, organizacji w zasadzie przestępczych, terrorystycznych, finansowanych z Paryża i Londynu, entuzjazm wkradający się w patriotyczne sentymenty zarówno ziemian, włościan jak i robotników, wykorzystujący i odnawiający pierwotną moc propagandy zwanej oświeceniową – wygenerowaną przez Józefa Wybickiego, Hugona Kołłątaja, Stanisława Staszica et consortes – moc haseł niby patriotycznych mających odwrócić uwagę poczciwego acz niezbyt spostrzegawczego narodu rycerskiego od zbankrutowania polskich finansów (bank Fregusona-Teppera, bank Protazego Potockiego i pozostałe) w 1794 roku, rok przed trzecim rozbiorem Rzeczypospolitej, czyli odwrócić uwagę od faktycznego, lubo nie całkowitego, atoli kluczowego i strategicznego ograbienia naszych właścicieli ziemskich z płynności finansowej, i to nawet tych z tzw. Familii (Czarotyskich, Zamojskich, Poniatowskich), tych, którzy spodziewali się nominacji na faktycznych władców Polski, innymi słowy na klawiszy, po przeczuwanym przez nich nowym rozdaniu politycznych wpływów i synekur. Jest to eksplozja łatwych i bezmyślnych idei, które co rusz wzbudzają naiwną wiarę, jak pisze Maciejewski, „że Polska mogłaby się odrodzić bez Kościoła i żyć, karmiąc się tylko ideami rewolucyjnymi, wśród których (i te słowa, ja, Magazynier, wytłuszczam tu jako kluczowe) hasło ubrane przez Lenina w bezpretensjonalne słowa – grab zagrabione – stanęło na pierwszym miejscu.”
A wcześniej w tym samym rozdziale nasz autor dopełnia oglądu rewolucji pseudo-patriotycznej pisząc o obsesyjnych, odrażających opisach ziemian polskich w prozie, znanemu wszystkim, Stefana, rzecz jasna Żeromskiego, nie zdolnego choćby do naszkicowania drugo- lub trzecio-planowej pozytywnej postaci pana na włościach, choćby i dalekiej analogii Edwarda Woyniłłowicza. osoby znanej wówczas wszem i wobec w Polszcze, znanego filantropa i adwokata sprawy włościańskiej, niczym jednak nie ujmującego interesom obszarniczym, co niestety musiało być ujmą w oczach postępowego ćwierćinteligenta, i co gorsza duszą zaprzedanego Kościołowi…
…„Patrzyłeś w inną stronę, chłopczyku – mówi stojąca obok pani – i nie widziałeś jak ten pan oszukiwał.” Aha, więc o to się rozchodzi! Żeby patrzeć nie tam, gdzie spoglądają pełne zadumy, mądrości i tajemnicy oczy miszcza sira. I tę sztukę pan Gabriel wypracował sobie, zapracował na nią i opanowała niemal do perfekcji. Czytamy pierwszy tom Socjalizmu i śmierci i uczymy się patrzeć, nie tam gdzie spogląda autorytet z nadania, ale tam gdzie spogląda ta starsza pani, przez nikogo nie zauważona, stojąca w cieniu, jak stary jakoby nikomu nie potrzebny rekwizyt, odstawiony na tzw. boczny tor. Kim ona jest? No jak to? Nie domyślacie się? No nie … Nie będę wam ułatwiał.
Dodam tylko, bynajmniej nie w celu ułatwienia odpowiedzi na tę zagadkę, że metoda ta pozwoliła panu Gabrielowi odkryć socjalistyczne początki takich zjawisk medialnych i politycznych jak Gazeta wyborcza, Tygodnik Powszechny, Solidarność i Pobudka. Są to bowiem nazwy związane z dziewiętnastowiecznym rewolucyjnym ruchem pseudo-patriotycznym. I jest to ważne odkrycie. Wszystko już było? Czy sponsorom politycznej aktywności w naszej Ojczyźnie brak nowych wynalazków propagandowych? Pytanie raczej źle postawione. Stare hasła się przyjęły i wciąż sprawdzają, nie ma potrzeby na radykalne zmiany…” (Magazynier o książce Gabriela Maciejewskiego „Socjalizm i śmierć”)
„Komentarz” bardzo na miejscu, a tak wyczerpujący, że nie wiadomo, co powiedzieć.