Unikam z zasady wojny podjazdowej z tzw. kolegami po piórze. Kolega koledze jest osobnym światem, kolega koledze jest też rywalem na drodze do czytelników i sławy, więc w tej delikatnej sytuacji lepiej powstrzymać się zaczepnych harców. Jeśli już trzeba bitwy, to to będzie atak frontowy z wytoczeniem ciężkiej artylerii.
Cóż począć jednak, gdy p. Józef Mackiewicz wykrzykuje (nr 1144 „Wiadomości”) przedrzeźniając moje teksty, och, patrzcie go, megaloman, snob, mąci by wytworzyć pozory sztucznej głębi! Zaczepił mnie. Odpowiadam.
Gdyby przyszły historyk literatury szukał argumentów na rzecz tezy o nieruchawości i płytkości emigracyjnej myśl, mój casus byłby nie do pogardzenia. Od dwudziestu z okładem lat podsuwam owej myśli emigracyjnej garść moich własnych myśli, raczej odbiegających od tradycyjnego szablonu. Od dziesięciu lat co najmniej te moje myśli znajdują odbiorców w Europie i Ameryce. Owszem, zgadzam się, nie jest wyłączone że jestem osioł i to wszystko „zawracanie kontrafały”, a względny rezonans moich książek jest tylko dowodem korupcji moralno-intelektualnej doszczętnie zgniłego Zachodu. Ale czyż nie należałoby wpierw sprawę rozpatrzyć i przedyskutować, by dostarczyć jakiego takiego uzasadnienia wyrokowi?
Wstyd powiedzieć: nie doczekałem w prasie emigracji ani jednej solidnej polemiki, szczerej, poważnej, uczciwej, cała reakcja: „myśli emigracyjnej” sprowadza do tego gdakania w kółko z kurzym uporem: „snob, megaloman, mistyfikator”. I tak od lat, ze wzrastającą monotonią.
Jeśli idzie o zahaczone przez p. Mackiewicza passusy mojego dziennika, nie trzeba zbyt tytanicznej przenikliwości, by odgadnąć że historia z kupnem willi luksusowej i z synem nieślubnym o tysiącu imion, poczętym z mulatką, jest gierką, igraszką. zabawką. Lubię się bawić czasem z czytelnikiem, a czasem czytelnikiem. Zwłaszcza pomysł z willą luksusową dał doskonałe wyniki, gdyż sporo osób uwierzyło i kalkuluję z przyjemnością, że te luksusy spędziły sen z powiek na okres trzech do czterech nocy niektórym bardziej zażartym przeciwnikom mego pisarskiego talentu. Ale w willę można było od biedy uwierzyć: natomiast dalszy ciąg tej historii, z synem nieślubnym, mulatką i „okrągłościami gabinetu”, jest tak bzdurny iż trzeba było niezłomnej bojowej powagi p. Mackiewicza, by to wziąć na serio. Cóż robi p. Mackiewicz? Nie bacząc iż następujący zaraz potem mój dialog z Dominikiem de Roux oddzielony jest od mulatki i syna osobnym tytułem i utrzymany w zupełnie innym tonie, miesza mulatkę z dialogiem w swojej parodii i najpoważniej protestuje że to ja tak umyślnie tło stwarzam tajemnicze, iżby przysporzyć sobie więcej genialności! W Polsce przed pierwszą wojną ktoś się założył że nie ma takiej niedorzeczności, która by nie znalazła równej sobie naiwności i ogłosił w gazecie ma do sprzedania karpie mielone na proszek dla zarybienia stawów. Niestety, mój dziadek dał się nabrać i odtąd jego autorytet w naszej rodzinie uległ nadwątleniu.
Co tam karpie, przejdźmy do bardziej istotnego aspektu zagadnienia. Sam jestem po części konserwatystą i to mnie naraża na kłopoty z krytyką, która – nie tylko paryska – jest przeważnie lewicowa. Jest bardzo możliwe, że za te rozmowy z Roux – gdy ukażą się po francusku – przyjdzie mi zapłacić utratą niejednego wpływowego poplecznika i sporego procentu studenterii, która mnie czyta. Ale być (częściowym) konserwatystą otwartym na świat, a być konserwatystą zabarykadowanym to nie to samo. Gdy się natrafia w felietonach naszych konserwatystów na dumne oświadczenia w rodzaju że żaden współczesnych pisarzy polskich nie jest godzien nalać atramentu do sienkiewiczowskiego kałamarza, że Stanisław Mackiewicz jest naczelnym i bezkonkurencyjnym naszym intelektem, książka Hemara jest najbardziej inteligentna ze wszystkich, jakie pojawiły się na emigracji – człowiek naprzód mówi sobie, pchy, a to mi dopiero, ten rąbie zdrowo! Dopiero po chwili odsłania się iście staroszlachecka czupurność tego gołosłowia. Troszkę mnie zażenował mackiewiczowski dytyramb ku czci Hemara. Jeśli książka Hemara jest naprawdę najinteligentniejsza (nie wiem, nie czytałem), to w każdym razie dytyramb nie jest chyba najinteligentniejszy z wszystkich możliwych dytyrambów. Lubię wiersze Hemara i nie wątpię że jego książka ma wartość, ale jeśli by to, co z niej Mackiewicz wyławia, i to, co z niej dosłownie cytuje, miało być miarą naszego „mistrzostwa” w obliczu Zachodu, to lepiej zamknąć sklepik.
Wiem, rozumiem, za tym terrorem kryje się chęć głębszej rewizji naszego odczuwania, odwrócenia pewnych hierarchii… ale czyż to powinno być robione tak felietonowo? Tak kurczowo? Czyż może wyjść na zdrowie ten jakiś uraz w stosunku do Europy i świata, desperackie szafowanie rangami i wielkimi epitetami, jakby na złość i na przekór, traktowanie per nogam współczesnej filozofii, sztuki, literatury, sarmacka pogarda dla każdego zjawiska trudniejszego i wymagającego wysiłku myślowego, tudzież chorobliwy lęk że wszystko co nie odziedziczone po babci i „klarowne” jest robieniem z tata wariata?
Pytam tym szczerzej, że sam jestem w opozycji do rozmaitych wykrętasów intelektualizmu dzisiejszego i nie znoszę snobizmu, pozy, zarozumiałości, pretensjonalności, mętniactwa, megalomanii, będąc z natury i z kultury istotą zrównoważoną, trzeźwą, zdyscyplinowaną i nie pozbawioną zdrowego rozsądku. Czy p. Mackiewicz kiedyś to zauważy? Wątpię. Schopenhauer powiedział że umysł człowieka zwykłego jest jak latarka kieszonkowa, która oświetla to tylko, czego się szuka (np. wchodzę do spiżarni i szukam suszonych śliwek). A umysł człowieka genialnego, mówi Schopenhauer, jest jak słońce, które oświetla wszystko obiektywnie i sprawiedliwie. Takiej genialności bardzo życzę p. Mackiewiczowi. A także myśli emigracyjnej w ogóle.
Źródło: „Wiadomości”, 18 (1153) / 1968
Skomentuj