O, jakże was kochałam, wy, rzeczy zbyteczne,
przyjaźń, miłość bez granic, poświęcenie, cnoty
spotykane tak rzadko, opłacane drogo,
i jak opłakiwałam każdą zdradę, każde
sprzeniewierzenie, każde nadużycie.
O, jakże was kochałam, rzeczy niekonieczne,
obrazy, słowa, kwiaty, urodziwe twarze,
każdą łąkę kwitnącą, zachody i świty,
o jakże was kochałam, ponad siły prawie,
i jakże mnie gniewało to, że tak zbyteczne.
Zmarła Julia Hartwig. Ostatnia z panteonu wielkich polskich poetów, z jednej konstelacji gwiazd razem z Herbertem, Miłoszem, Różewiczem, Szymborską. Wraz z jej odejściem, ostatecznie zamyka XX wiek w polskiej literaturze. Jedyny z wielkich, który pozostał – Adam Zagajewski, należy już do młodszego pokolenia.
Wiadomość o śmierci poetki zastała mnie w Kazimierzu Dolny. Dokładnie w tym samym momencie, gdy przeczytałem w telefonie smutną informację z Pensylwanii, przez kazimierski rynek przeszedł żałobny kondukt, z fioletowym proporcem na czele, i z wszechobecnym biciem dzwonów. Czas na chwilę przystanął w miejscu, by po kilku minutach powrócić do letniego, turystycznego gwaru. Cyganki znów nachalnie zaczepiały naiwnych przechodniów, przekonując ich, że potrafią wywróżyć ich przyszłość i przewidzieć, jak długo jeszcze będą żyć.
Na parapecie w kuchni naszego domu od kilku lat stoi tomik poezji Julii Hartwig, zawsze otwarty na tej samej stronie, z wierszem o aniołach.
Tu, w Kazimierzu, mieszkała również inna dama polskiej literatury, Maria Kuncewiczowa. Dokładnie dziś, 15 lipca, mija rocznica jej śmierci.
Żal… bardzo, bardzo żal…