Jeśli ziarno pszeniczne nie padnie w ziemię i nie umrze, pozostaje samo jedno;
jeśli jednak umrze, obfity plon przynosi.
Św. Jan 12,24.
Edmund Jaloux, należący do najwnikliwszych i najczujniejszych krytyków francuskich, poruszył w jednym ze swoich ostatnich artykułów („Nouvelles Litteraires” z dn. 29 lutego) bardzo ważne zagadnienie. Chodzi mu o zasadniczą różnicę pomiędzy powieścią współczesną, a powieścią końca XIX-go wieku. Na podstawie szeregu przykładów Jaloux stwierdza, że dorobek powieściowy lat 80-90 ubiegłego stulecia posiadał wspólny ton, na którego ukształtowanie wpływała nie wspólna doktryna literacka, lecz jedność moralna i społeczna epoki. „Dzisiaj – pisze Jaloux – w pomieszaniu krzyżujących się codzień idei, zasad, stronnictw i obyczajów, ma się wrażenie, że każdy pisarz stara się najgłębiej wyrazić raczej siebie samego, niż ogólny punkt widzenia o charakterze powszechnym”.
Te uwagi Edmunda Jaloux, chociaż oparte na przykładach zaczerpniętych z literatury francuskiej, znajdują żywy odpowiednik i w naszej młodej twórczości powieściowej. U nas również łatwo zauważyć daleko posunięty proces zróżniczkowania literatury prozaicznej. Ograniczam część niniejszych rozważań wyłącznie do powieści, ponieważ młoda literatura dramatyczna u nas nie istnieje, a w młodej poezji nie orientuję się w takim stopniu, aby mieć prawo do wyciągania jakichś ostatecznych wniosków. Mogę tyle tylko powiedzieć, iż mam wrażenie, że tacy poeci jak Bąk, Czechowicz, Gałczyński, Łobodowski, Piechal, czy młodziutki Pietrkiewicz dają w porównaniu z młodą prozą więcej wartości emocjonalnych i myślowych, łączących ich utwory z ogólnymi nastrojami. Tym tłumaczę sobie ogromny sukces Bąka i oddźwięk, z jakim spotykają się wiersze Gałczyńskiego, czy Łobodowskiego.
W prozie dzieje się o wiele gorzej. Mówi się i pisze, że współczesnej literaturze powieściowej towarzyszy znikomy rezonans, że książki interesujące z punktu widzenia czysto artystycznego nie rozchodzą się, że ludzie nie czytują, nie kupują nowej beletrystyki itd. – znane powszechnie gorzkie żale. Optymiści słusznie mogą odpowiedzieć, że cały szereg książek cieszył się i cieszy dużym powodzeniem, zapewne. Ale w tych sukcesach, czy to będzie „Grypa szaleje w Naprawie”, czy „Zazdrość i medycyna”, tak znaczną rolę odgrywają przejściowe, najprzeróżniejsze koniunktury, że niewiele pozostaje miejsca dla istotnego przeżycia książki, tego aktu wzruszenia, który powinno się odnaleźć u źródła powodzenia.
Wojciech Wasiutyński pisał niedawno w tym samym miejscu o kryzysie powieści. Trudno temu zaprzeczyć. Kryzys przeżywa cała nasza literatura. Kilka zaledwie nazwisk, ma coś ważnego do powiedzenia. Ale nie mogę się zgodzić z p. Wasiutyńskim, aby ten kryzys, moim zdaniem chwilowy, miał oznaczać zmierzch powieści jako rodzaju literackiego. Z pewnością powieść znajduje się obecnie w ślepej i ciemnej uliczce, i jeśli ma się z niej wydostać – czeka ją ogromny wysiłek. Nie chcę go dzielić na trudności formy i treści. Jeśli źródłem treści książki będzie głębokie i odpowiedzialne przeżycie twórcy, przeżycie, którego sens byłby powszechny, to ta treść musi sobie znaleźć formę właściwą, taką, któraby w odczuwaniu czytelnika znalazła wewnętrzne przyzwolenie.
Kiedy pisarz ma niewiele do powiedzenia, albo nie dość jasno zdaje sobie sprawę z tego, co chciałby powiedzieć, zawsze będzie usiłował tę bezsilność pokryć żonglerstwem czysto technicznym. Typowym przykładem takiej trucomanii jest dorobek Choromańskiego, począwszy od „Zazdrości i medycyny”, podobne braki posiada i książka Kuczyńskiego „Kobiety na drodze”.
Obecny kryzys powieści nie płynie, moim zdaniem, z uwiądu tego rodzaju literackiego, jako pewnej określonej formy wypowiedzenia. Nie ma kryzysu formy powieści. Jest tylko kryzys twórców. Publiczność była, jest i zawsze pozostanie dziewczyną, która ma temperament, ale czeka, żeby ją zdobyć. I jeśli może mieć wielu „pochroniowatych” kochanków, jeśli z godną lepszej sprawy namiętnością poszukuje wrażeń naskórkowych, to jeszcze nie znaczy, aby nie czekała i nie tęskniła za prawdziwą miłością. Ale trzeba mieć z czym do niej pójść, ofiarować jej nie namiastki, jakimi są łechtania i podskubywania erotyczne, czy blaga intelektualna, lecz istotne wartości, które by obudziły dreszcz zachwytu, potrzebę wierności i oczyszczenia.
Tymczasem nasza młoda powieść przestała być dla czytelników przeżyciem. Dopóki się nim nie stanie, dopóki nie uświadomi sobie racji swego istnienia, dopóki nie każe siebie przeżywać, dopóty pozostanie tym, czym jest – gromadką magów, wyczyniających mniej lub więcej zręczne sztuki wobec garstki wtajemniczonych i tłumu baranów.
Zdarza się od czasu do czasu, że barany zaczną nagle beczeć i pchać się. Powstaje gwar, ścisk, zamęt. Magowie ze „wspólnego pokoju” biją się piętami z radości, kiedy indziej, i to zdarza się najczęściej, zaklęciom magów odpowiada cisza. Że nasza tzw. inteligencja przypomina stado baranów, trudno się temu dziwić. To jest tylko bolesne. Nasza cywilizacja, nasz sposób organizacji życia robi wszystko, aby biedne mózgi obywateli do ostatka wysuszyć i wyjałowić. Ogromny procent naszej inteligencji przypomina zbłąkanych tumanów. Chodzą po świecie ogłupiali, rozdęci sieczką radiowo-kinową, niezdolni przeżuć tysięcznej części tego co widzą i słyszą– cymbały, latające w pantoflach i szlafrokach z koncertu w Moskwie na mecz piłki nożnej, biedactwa dręczone trudnościami budżetowymi, oczadzone przepychem hollywoodzkich fabrykatów, pożeracze gazet i nowinek, obłąkani czy rżnący godzinami w brydża, mizeraczki nie wiedzące czego się trzymać, komu ufać, w co wierzyć, topielcy mydlinowych haseł, ofiary Freuda, Jeansa, kwantów, stratosfery, rekordów, pół czarnej, brzydkich mieszkań, ubezpieczalni, witamin…
A z drugiej strony grupka magów. Jeden mag źle śpi, jest zdenerwowany, nie ma na doktora, albo ma, tylko woli być zdenerwowany i karmić się własną neurastenią. Pelikany! Drugi ma dużo pieniędzy i tęskni, aby móc jechać trzecią klasą, jedzie jednak wagonem sypialnym, żeby móc za czemś tęsknić. Inny ma kłopoty erotyczne i grzebie się w urazach i podświadomości. Ten lubi pić, a po piciu rzyga, tamten lubi co innego i nie może zakosztować lubienia.
Powstają z tych „kłopotów” książki, frapujące nieraz artyzmem, lecz o płytkim oddechu, mętne i duszne, książki-piwnice, o których ściany biedni autorowie biją głowami, mały światek własnego ja, rozdęty do gargantuicznych rozmiarów. W ten sposób literatura staje się sekretnym pamiętnikiem autora, intymną rzeczywistością, pozbawioną wszelkiej rzetelnej łączności z rzeczywistością zbiorową.
Wydaje mi się, że bierne analizowanie własnych przeżyć i grzebanie się w nich prowadzi w prostej linii do ekshibicjonizmu, a ten, gdy przestaje podlegać kontroli, do zamazania i zatracenia własnej osobowości.
Podróż w głąb siebie samego jest najniebezpieczniejszą z podróży. Odbywać ją musi każdy odpowiedzialnie myślący człowiek, ale biada temu, kto tam podąży, zapomniawszy o swoim związku ze światem. Będzie macał w smutnych mrokach i krzyk strachu i rozpaczy, jaki mu wyrwie z piersi groza tej pustyni, zabrzmi w ciszy. Ludzie prawdziwie wzruszyć się mogą tylko tym, co posiada charakter powszechny. Tragicy greccy, Szekspir, Dostojewski przezwyciężyli swoją wielkością czas i zmiany, ponieważ w ich świecie każdy i zawsze może odszukać przynajmniej cząstkę siebie: poryw miłości, smak cierpienia i niepokoju, ciężar pragnień. Człowiek, który wyodrębnia siebie z powszechnego porządku i wyrzeka się solidarności z ludźmi i ze światem, przypomina ewangeliczne ziarno pszenicy, powstające samo jedno, ponieważ nie zaczerpnęło z ziemi soków do życia. Czym ziemia jest dla ziarna, tym uświadomienie sobie i przyjęcie łączności z ludźmi jest dla twórcy. Nieodwołalnie skazani jesteśmy tylko wówczas, gdy mając do wyboru – drogę do zbawienia lub potępienia – wybieramy wolną wolą tę ostatnią, i w siebie, tylko w siebie zstępujemy. Jest to moralne samobójstwo. Można przecież wyprzedzić śmierć i umrzeć, żyjąc. Bo czymże może się stać bunt, podjęty w imię własnego, jednego życia? Protest jest walką i zmaganiem, gdy wspiera się o wiarę. Pozbawieni wewnętrznej siły, jaką daje wiara, każdą prawdę obrócimy w kłamstwo. Łudząc się pozorem swobody, stajemy się więźniami. Bo nie wolność daje wolność, lecz niewola.
Twórczość, która płynie z wyłącznego zajęcia się sobą nie może znaleźć usprawiedliwienia w zbiorowości. Taki pisarz nigdy jasno nie zdoła odpowiedzieć, dlaczego pisze. Będzie mówił o wewnętrznej potrzebie, o musie. Ale w genezie jego dzieł nikt nie dopatrzy się ofiary, z którą pisarz powinien iść do ludzi. Mauriac twierdzi, że „pisać to znaczy odawać się”. Dodałbym – zdobywać. Chodzi jednak o to, aby nie oddawać się samemu sobie. Nigdy siebie wówczas człowiek nie zdobędzie.
Wiem, bo wierzę, że twórczość żąda samotności. Zdradzić ją, to zdradzić swoje dzieło. Ale oddając się życiu swojej pracy trzeba wyrwać się z samotności piwnicznej i umieć pozostać samotnym w tłumie. Jest to ta samotność, o którą, jak o łaskę, modlił się Claudel: „Spraw, abym był piewcą samotności i ten kto usłyszy moje słowo, aby powracał do siebie niespokojny i brzemienny”.
Pisarzu młody i nieznany, daleki i bliski przyjacielu, który dostrzegasz czekające nas dzieło, słyszysz jego twarde żądania i wiesz, że gdy raz mu się poświęcisz, to „uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać musisz”, przyszły poeto, wyrostku, który w chwilach niespodziewanych odczuwasz pierwsze dreszcze nieokreślonych tęsknot, i pragniesz gdzieś biec, o coś błagać, czegoś żądać, a masz gardło ściśnięte, wargi spieczone, serce trzepocące, jak ptak schwytany w garść, i dusisz się nadmiarem słów niewypowiedzianych, palących raną, gorzkich lękiem zawodu, przerażających, jak śmierć, a radosnych jak pierwsza zieleń – do was się zwracam, abyście uporczywie szukając siebie poszukiwali inych ludzi, wszystkich ludzi, nie poddawali się klęskom, bo nie ma godnego życia bez klęsk, tylko wy te chwile podźwignijcie i odpowiedzcie sobie szczerze, ile jest waszej winy, oczyście się, pragnijcie czystości, módlcie się o czystość wewnętrzną, o tę siłę, która by wam kazała ponosić odpowiedzialność za każdy wasz czyn i za każdą waszą myśl. Niech wasza samotność wybawia ludzi od samotności. Umrzyjcie, aby dawać życie.
Źródło: „Prosto z Mostu”, 12/1936
Skomentuj