Ocalenie [2020]

Czym jest poezja, która nie ocala
Narodów ani ludzi?

(Czesław Miłosz, wiersz „Przedmowa” z tomu „Ocalenie”, 1945)

Nie mogę się obudzić.

Od ponad pół roku, od początku pandemii, żyję jak w półśnie, rozpięty pomiędzy rzeczywistością, a niepewnością czy ta rzeczywistość na pewno jest prawdziwa. Z jednej strony, funkcjonuję na co dzień tak, jakby nic się nie stało – jem, śpię, pracuję, oglądam telewizję, czytam wiadomości – ale jednocześnie czuję, jakby jakaś część mnie zapadła w śpiączkę, sparaliżowana traumą wywołaną tym, co się wydarzyło.

Tak zapewne musi czuć się ktoś, komu niedawno umarł ktoś bliski, ale tym razem – umarła cała cywilizacja.

To, że znajdujemy się w miarę bezpiecznej bańce, to, że – dzięki Bogu – sami nie zostaliśmy dotknięci żadną tragedią w sposób bezpośredni, nie obniża naszego progu wrażliwości na dramat innych. Nawet jeżeli w Polsce, przynajmniej na razie, pandemia nie wstrząsnęła nami tak, jak gdzie indziej, to przecież tego „gdzie indziej” nie sposób pominąć, nie sposób zignorować. To, że samemu nie umierasz, nie chorujesz i nie tracisz pracy, nie zmienia faktu, że są a świecie inni, którzy umierają, chorują, tracą pracę, są na świecie dzieci, które niedawno pochowały swoich ojców, są rodziny, którym w ostatnich miesiącach zawalił się cały świat. Jako ludzkość jesteśmy jednym ciałem, systemem ściśle połączonych ze sobą naczyń, i ból w jednym miejscu sprawia, że cały organizm cierpi. Jedni z nas, na ten ból ludzkości wrażliwi są mniej, niektórzy bardziej. Ci drudzy – i to nie zmieniło się od wieków – nie mogąc sami poradzić sobie z wszechobecnym bólem świata, próbują uśmierzyć go literaturą.

Bo, przecież, powiedzmy sobie szczerze, pandemia koronawirusa nie jest ani pierwszą, ani z pewnością nie największą tragedią w dziejach ludzkości. Pojęcie „Weltschmerz”, z romantycznych czasów XVIII wieku, powstało o wiele wcześniej, zanim częścią naszej codziennej rutyny stało się śledzenie wykresów zarażonych i zmarłych. Jeżeli zatem wydarzenia ostatniego pół roku wywołały w nas taką traumę, z której do tej pory nie potrafimy sobie poradzić, to nie względu na skalę obecnej tragedii, ale raczej przez to, że przez ostatnich lat (a może dekad?) przyzwyczailiśmy się do życia w iluzji, w której nie istnieje śmierć, ból i cierpienie.

Zachodnia cywilizacja, której, jako Polska, jesteśmy ponownie częścią od co najmniej trzech dekad, pędziła w ostatnich latach na ścianę, na oślep, w jakimś nieustannym korowodzie zabawy. To dlatego rok 2020, ostatni rok drugiej dekady XXI wieku (a nie pierwszy trzeciej, jak powszechnie mylnie się sądzi, bo ten przyjdzie dopiero w 2021), musiał okazać się aż takim wstrząsem, bo w ostatnich latach, jako ludzkość, zabawiliśmy się na śmierć.

Pamiętam to przeczucie i rozmowy, jesienią ubiegłego roku, że coś musi się wydarzyć. Pamiętam słowa księdza H., podczas spowiedzi ponad dekadę temu, o tym, że dla świata nadchodzi wielkie oczyszczenie. Pamiętam siebie, nie tak dawno jeszcze, w nieustającym pędzie pomiędzy lotniskami, hotelami i krajami, rozmyślającego o tym, że w tym mrowisku jest nas za dużo, że szaleńcze tempo współczesnego świata wcześniej czy później doprowadzi ludzkość do zawału.

I zawał nastąpił, nieprzypadkowo najbardziej rozległy tam, gdzie do tej pory najszybciej biło serce naszej cywilizacji, w USA i Zachodniej Europie. Zawał nastąpił, trafiliśmy wszyscy do szpitalnych izolatek naszych domów, przez pierwsze tygodnie w zamknięciu, od kilku miesięcy na powolnej rehabilitacji, wdzięczni losowi, że przeżyliśmy, ale tego stanu na pewno nie można nazwać szczęściem, bo trudno być szczęśliwym gdy niedawno przeszło się zawał. Pozbawieni bieżących rozrywek lub karmieni ich ułomnym substytutem (kino w maseczkach, sport bez publiczności), sięgamy z przyzwyczajenia do powtórek z czasów, gdy życie wydawało się normalne, ale to pomaga nam mało, bo przypomina tylko, że nienormalne było już przedtem, tylko inaczej. Próbujemy wyobrażać sobie, jak ma wyglądać ta rzekoma nowa normalność, do której podobno mamy się stopniowo przyzwyczajać, ale w zasadzie byłoby nazwać ją raczej nową nienormalnością, inną od poprzedniej, ale zapewne ani gorszą, ani lepszą.

I co ma z tym wszystkim zrobić literatura, jeżeli ma ambicje być czymś więcej, niż jałową kroniką obserwacji ze szpitalnego okna? Jak uchwycić, jak nazwać stan zbiorowego ducha po rozległym zawale? Jakie zadanie ma autor na gruzach zrujnowanego Miasta? Wspominać jego dawną potęgę? Analizować przyczyny tak nagłego i spektakularnego upadku, czy może raczej doszukiwać się wcześniejszych przyczyn i oznak długotrwałego rozkładu, zapowiadającego nieuchronną klęskę? Silić się na wizję przyszłej odbudowy? Wyzwać do wspólnego wysiłku, do aktywności, do tego, by otrząsnąć się wreszcie z szoku?

„Spróbuj opiewać okaleczony świat” – dziewiętnaście lat temu, po zamachach z 11 września 2001, ten wiersz polskiego poety, Adama Zagajewskiego, zdobył niezwykłą popularność wśród mieszkańców Nowego Jorku.

A zatem, spróbuj opiewać okaleczony świat. Czy może raczej to, co z niego zostało.



Kategorie:Farrago rerum, Źródła

Tagi: , , , , , , ,

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: