W miesięczniku literackim Studio znajdujemy na miejscu naczelnym próbkę korespondencji między p. Witoldem Gombrowiczem i p. Brunonem Schulzem. Najpierw pisze p. Gombrowicz, do p. Schulza, następnie p. Schulz do p. Gombrowicza i wreszcie raz jeszcze p. Gombrowicz do p. Schulza. Ten tryptyk epistolarny – to jakby trzy ogniwa łańcucha, który oczywiście mógłby się ciągnąć bardzo, bardzo długo, niczym głośne niedawno „łańcuchy szczęścia”.
Takie opisywanie siebie i nadawanie przyjacielskiej korespondencji, pod pozorami nonszalancji, wagi literackiej, sprawia wrażenie raczej nieprzyjemne. Pretensjonalność tych publicznych zwierzeń kryje w sobie przesadę, jakiś brak wyczucia proporcyj. Bądź co bądź – biorąc tak po prostu – w tego rodzaju wymianie myśli na tematy kulis twórczości, i to kulis bardzo dalekich, obejmujących dziedzinę przeżyć osobistych, rzekłbym: prywatnych, przywykło się widzieć „uboczne”, ale bardzo ważne produkty wielkiej i bogatej twórczości. Że niby w tym co człowiek napisał nie sposób było wszystkiego zmieścić, zostało jeszcze niedopowiedziane, niedopisane, niedomyślane – i trzeba te okruchy wysypać. Kto wie, może wśród swobodnych wynurzeń padnie rewelacja? Do takich wytrząsań rzeczy, które nie zmieściły w dziełach głównych, nadaje się doskonale forma pamiętnika, listu. Autorzy wybierają ją jako „wygodną pozycję” – by łatwiej się wygadać z rzeczy trudnych do powiedzenia w formie bardziej „ustalonej”. Ale zaczynać -poniekąd – swoją karierę pisarską od takich szczytowych wynurzeń, od takiej personalnej eschatologii – to pewnego rodzaju odwrócenie normalnego porządku.
Nie chodzi tu o protokólarne gderanie, o wytykanie „przedwczeșnych” zwierzeń pisarzom, którzy obfitością i wagą swojej twórczości do tego „nie dorośli”. Byłoby to stanowisko małostkowe. Nikt nie zdaje egzaminu przed komisją na prawo pisania w tej lub innej formie. Wybaczyłoby się też łatwo tę korespondencję obu autorom, gdyby jej treść zdradzała więcej przejęcia się poruszonemi problematami, a mniej pyjamowego snobizmu. To, co obaj literaci napisali, świadczy raczej o ich talentach aktorskich niż autorskich. Umiejętnie sugestionują olbrzymią wagę spraw poruszonych, potrafią też – zwłaszcza p. Gombrowicz -wysubtelnić i wyśrubować do wyżyn problematu osobiste niedogodności, z którymi pora każdy pisarz.
Tematem korespondencji między p. Gombrowiczem i p. Schulzem jest zagadnienie reakcji, jaką winien zająć pisarz wobec sądów osób tzw. niekompetentnych. P. Gombrowicz – jak zwierza się swojemu przyjacielowi spotkał kiedyś w tramwaju pewną doktorową, która powiedziała mu że „Bruno Schulz to albo chory zboczeniec albo pozer; lecz najpewniej pozer. On tylko tak udaje”. – To zdanie utkwiło w pamięci p. Gombrowicza i stało się punktem wyjścia rozważań teoretycznych. Czy istotnie osób nie znających się na literaturze, sądy niezwykle arbitralne i z fachowego stanowiska niekompetentne zasługują tylko na wzruszenie ramion, czy też przeciwnie, pod pozorami tej niekompetencji kryje się jednak jakaś wiedza, jakaś postawa, z którą policzyć się trzeba? Co jest właściwsze: zignorowanie sądów arbitralnych i niekompetentnych, oparcie się o siebie, bezwzględne zaufanie do własnych kryteriów – czy też, przeciwnie, odważne przyjęcie walki z niekompetencją, wszakże nie w sensie „poprawiania” jej i „oświecania”, ale raczej poznania jej (niesformułowanego) systemu wartości i porównania go ze swoim. Jest to strona „personalna” zagadnienia.
Ale ma ono i swoje wyższe piętro filozoficzne. Chodzi już nie tylko o to, żeby „nie tracić głowy”, kiedy w momencie patetycznym ktoś chwyta nas za łydkę, wystawia na śmiech, każe przyjmować bitwę na terenie jakiejś potwornej dulszczyzny, ale o to również, czy samo istnienie zasadniczej opozycji ludzi zdrowego rozsądku wobec literatury i sztuki pewnego typu, nie prowadzi do wniosków zasadniczych z zakresu teorii sztuki. Nie ulega wątpliwości, że jest niesłychanie niepokojący fakt, iż pewne utwory, które uważamy za wykwit wielkiego artyzmu i których wielkość we własnym gronie umiemy doskonale wykazać, są na forum publicznym – bezbronne. Dla człowieka „przeciętnego” nie mają żadnej wymowy. I znowu z drugiej strony znamy utwory – przykładem klasycznym może tu być muzyka Szopena – które mają język uniwersalny. I w tym i w tamtym wypadku mamy do czynienia ze sztuką prawdziwą, a jednak obie te sztuki różnią się zasadniczo w swoim oddziaływaniu na ludzi.
Obszar zagadnienia jest wielki, ma swoje odnogi, wchodzi w psychologię i w socjologię, w estetykę i teorię poznania. A że ma niezwykle silną wymowę życiową, bo żaden artysta przywiązany do swej pracy nie może być obojętny na takie zagadkowe reakcje człowieka „zwykłego” na dzieło sztuki, więc nie dziwnego, że nurtuje ono wyobraźnię dwóch literatów. Ale tu nie chodzi o to, co myślą i przeżywają pp. Gombrowicz i Schulz – lecz co piszą.
Korespondencja między p. Schulzem a p. Gombrowiczem zainteresowała mnie dlatego, że jest doskonałym, niemal klasycznym preparatem naszego snobizmu literackiego.
Jeśli w Polsce znajdzie się literat, mający zainteresowania bardziej subtelne, ambicje oryginalności, pragnienie odnalezienia własnych dróg twórczości – bywa zazwyczaj tym tak bardzo olśniony, że wpada w samouwielbienie. Już stwierdzenie w sobie pewnych bardziej wyszukanych aspiracyj pcha go do drobiazgowej analizy wszystkich kontrowersyj, wahań, zaczepień, pokrzyżowań z otaczającym światem. Nie załatwia tych rzeczy sam na sam ze sobą, nie rozprawia się z po cichu, ale olśniony bogactwem swego świata wewnętrznego, czyni ze swych przygód intelektualnych, których właściwa wartość polega na tym tylko, że paliwem motoru twórczego – przedmiot kultu i popisu. Ponieważ ma zmysł analizy, może te subtelności snuć do nieskończoności.
Sądzę jednak, że to jest zła higiena. Lepiej te sprawy załatwić na wewnątrz. Wysiłek analityczny niejako magazynuje się, wyszlachetnia, sposobiąc się do większej i zasadniczej pracy. Kontrowersje, które w „naszym systemie” na poczekaniu wyładowuje w jakimś błyskotliwym artykule, lub liście – rozrosną się, wyolbrzymieją, aby wreszcie ukazać w formie jakiegoś wielkiego rozszczepienia, które może być krokiem do twórczej syntezy.
U nas jednak obowiązuje inna higiena. Nie bez znaczenia jest tu wpływ „Europy”, na przykład artykułów umieszczanych w Nouvelle Revue Francaise, dziennika Gide’a, jego korespondencji Mauriac’iem itp. Przy pewnej zręczności i kulturze niezmiernie łatwo jest pisać „zupełnie tak samo”. Łatwość jest tu wprost olśniewająca, a złudzenie dojrzałości pełne powabów. Właściwie już się jest tym Gide’m i tym Mauriac’iem avant la lettre. Tego rodzaju – jeśli tak wolno powiedzieć – „fortuny” literackie są bardzo niepewne. Wszystkie te subtelności roztrwonione po drodze, nie mające za sobą historii wielkiego wysiłku twórczego, pozostaną po prostu artykułami mniej bez znaczenia.
Korespondencja obu literatów jest, jeśli kto chce, prowadzona na „wysokim poziomie”. Ta „wysokość” polega na tym, że patos właściwy każdej twórczości marginesowej jest tu odegrany z jakąś dziecinną maestrią. Dziecinna jest wiara w autentyczność tego patosu, a swoista „maestria” tkwi w umiejętności zachowania pozorów taktu.
Obaj autorowie umieszczając się na punktach szczytowych, z których mówi się już tylko o rzeczach ostatecznych, może nieświadomie unikają większego twórczego wysiłku, który poprzez tysiączne walki i antynomie, poprzez długą historię kapitulacyj i zwycięstw zmierza ku realizacji koncepcji zasadniczej. Mam wrażenie, że natrafiamy tu na jeden z symptomów naszej blednicy literackiej, polegającej zbyt łatwym robieniu „klasy” – i przesadnej trosce o jej efekt zewnętrzny.
Źródło: „Tygodnik Ilustrowany”, 42/1936
Ilustracja: Jan Emil Skiwski, 1942
Bardzo ciekawa lektura.