„Jako poeta jest to gówno psie” – Jan Lechoń o Miłoszu w „Dzienniku” i korespondencji

lechon W trakcie lektury wydanych w 2006 w Bibliotece „Więzi” dwóch tomów korespondencji poety Jana Lechonia i redaktora Mieczysława Grydzewskiego, zdumiewa zawiść, z jaką Lechoń pisze o – przebywającym od 1951 na emigracji – Czesławie Miłoszu. Skąd ta ogromna niechęć, nienawiść wręcz do konkurenta w piórze? Czy mamy do czynienia z kolejną odsłoną długoletniego sporu dwóch największych polskich wydawnictw emigracyjnych – paryskiej „Kultury” (której „nadwornym” poetą był Miłosz), i londyńskich „Wiadomości”, z którymi przez długi czas związany był Lechoń, przyjaciel Grydzewskiego od lat 20-tych, jeszcze z czasów przedwojennego „Skamandra”? Czy niechęć do Miłosza, do 1951 roku komunistycznego dyplomaty w służbie PRL, wynikała z patriotycznych i narodowych pobudek antykomunisty Lechonia? A może motywy są znacznie bardziej banalne – może chodziło po prostu o to, że za granicą to Miłosz zrobił karierę, a nie Lechoń? 8 marca 1952, list do Grydzewskiego:

„Na miłość Boską, zróbcie jakieś wielkie lanie Miłoszowi. Czapski i jego kaplica robią świństwo niepojęte, bo przecież są jakieś polskie sprawy, polskie krzywdy, o które trzeba się upominać – a nie o tego skurwysyna. I do tego używa się „Life” i jak widać wszelkich stosunków! Nie masz pojęcia, jak mnie brzydzi ta banda hipokrytów, bojówkatieli i duchowych kacapów. Ja nic nie mogę pisać, bo jeszcze kto pomyśli, że uważam się za większego pisarza niż Miłosz, ale ktoś wreszcie powinien napisać, że to małe gówno, z którego za 20 lat już najmniejszego smrodu nie będzie”.

Dzień później, 9 marca, Lechoń zapisuje w dzienniku:

„Artykuł o Miłoszu w „Lifie’ie” – naturalnie inspirowany przez Polaków. Rzygać się chce na myśl, że na to wyzyskują oni stosunki z takim pismem, że to jest ich troska, gdy tyle krzywd polskich jest nie tylko nie naprawionych i nie znanych. Przy okazji napisano, że Miłosz jest prawdopodobnie największym dziś poetą piszącym po polsku. Czy on to naprawdę myśli, czy tak myślą jego przyjaciele i protektorzy? Czy są aż takimi durniami – czy też piszą to, nie myśląc tak, byle dostał on nareszcie wizę do Ameryki, na którą bezskutecznie czekało i czeka tylu żołnierzy i naprawdę zasłużonych Polaków”.

Co tak wzburzyło Lechonia? Zaglądam na stronę 30 magazynu „LIFE” wydanego pod datą 10 marca 1952. Wbrew zapiskom Lechonia w dzienniku, Miłoszowi nie został poświęcony odrębny artykuł, a zaledwie kilka zdań w jednostronicowym komentarzu redakcyjnym zatytułowanym „Kurtyna McCarrana nie chroni USA przed komunizmem ale przed adekwatną wiedzą o nim”. Komentarz redakcji, poświęcony przede wszystkim sprawom wewnętrznej amerykańskiej polityki, krytykował przeforsowaną w 1950 przez demokratycznego senatora Pata McCarrana ustawę „Internal Security Act”, zmierzającą do ograniczenia osobom o komunistycznych poglądach możliwości wjazdu na teren Stanów Zjednoczonych. Prawo McCarrena – argumentują redaktorzy „LIFE” nie pozwala osiedlić się w USA zarówno komunistom, jak i ex-komunistom. Jako ilustrację problemu wskazano Miłosza, ubiegającego się w tym czasie o amerykańską wizę. Ot, i wszystko. Czy to wystarczyło, aby tak rozwścieczyć Lechonia?. A może rzeczywiście poszło o zdanie: „Czeslaw Milosz is a poet – perhaps the best now writing in the Polish tongue”? “Nie wiem dlaczego namawiasz mnie do robienia lania Miłoszowi, przecież nic innego nie robię” – odpisuje Grydzewski w liście z 13 marca 1952. I rzeczywiście, od wybuchu tzw. „sprawy Miłosza” po ucieczce poety i pracownika ambasady komunistycznych władz polskich w Paryżu i schronieniu się w redakcji „Kultury” w lutym 1951, w londyńskich „Wiadomościach” wciąż ukazują się artykuły niezwykle krytyczne wobec autora „Trzech zim”, zwłaszcza po opublikowaniu przez Miłosza w „Kulturze” artykułu-manifestu pt. „NIE”. 3 czerwca 1951, w swojej stałej rubryce „Silva rerum”, Mieczysław Grydzewski nazywa Miłosza megalomanem, który „po sześciu latach wiernej służby niewoli powinien był wraz z tą wolnością wybrać co najmniej sześcioletnie milczenie”. Stanisław Piasecki w tekście „Były poputczik Miłosz” z 4 listopada 1951 pisze: „Gdyby Miłosz po zerwaniu z reżimem wypowiedział się jasno, szczerze, skromnie, gdyby umiał splunąć na tamtą rzeczywistość tak jak inni którzy ją zgłębili, jak setki intelektualistów różnych narodowości, którzy poznali komunizm w praktyce, gdyby bez pozy i blagi poświęcił swój talent i wiedzę oraz doświadczenie zwalczaniu zła, któremu służył i które też szerzył, moglibyśmy uznać że trzeba milczeć i zapomnieć o jego przeszłości.”. „Artykuł Sergiusza Piaseckiego o Miłoszu – ulżył mi jak jakaś katharsis.” – zapisze Lechoń w dzienniku. „To samo właściwie chciałem napisać, ale nie wiem, czy potrafiłbym to zrobić z taką pasją… W antologii publicystyki polskiej mógłby on pozostać jako rozprawa definitywna z literaturą zdrady, jako jej egzekucja”. 16 marca 1952 w stałym cyklu felietonów „Puszka”, podpisywanych przez Stefanię Zahorską i Adama Pragiera pod wspólnym pseudonimem Pandora, ukazuje się tekst „Stachanowiec na wygnaniu”, będący reakcją na opublikowany w „Kulturze” artykuł Miłosza „Wielka Pokusa, czyli dramat intelektualistów w demokracjach ludowych”. Pandora pisze:

„(…) Jak w wypowiedziach urzędowych sowieckich, tak w całym wypracowaniu Miłosza nie ma ani jednego włókna, związanego z rzeczywistością życia w Polsce. Uderza właśnie najmocniej – obcość rzeczywistości. Ten Polak, półgębkiem tylko, w jednym zdaniu, wspomina o unicestwionej niepodległości swojego kraju jako o „zagadnieniu spornym”. Nie wspomina ani słowem o aneksji przez Rosję połowy jego ojczyzny. Mówi o „rewolucji biurokratycznej” w Polsce, opartej na armii czerwonej, pochwalając „upaństwowienie przemysłu i reformę rolną”, ale nie mówi, że Polskę siłą włączono do sowieckiego systemu gospodarczego. Włączenie Polski do sowieckiego systemu politycznego ogląda z oddali jako jeden z objawów „konieczności historycznej”. Gdy pisze o „Wschodzie”, ma także na myśli Polskę. Sprawę bytu i niebytu swojego narodu rozpatruje niejako ze stanowiska zawodowego, uwzględniając korzyści i kłopoty zawodowców intelektualnych w nowej sytuacji. Jest tak bardzo intelektualistą że rzeczywistość, o której mówi, nie obejmuje prawdziwego życia ludzi w Polsce pod okupacją sowiecką, głodu, niedostatku, okropnych warunków pracy, strachu, terroru sądowego, więzień, obozów i zsyłek. Jak we wszelkim „socrealizmie” propagandowym po obu stronach żelaznej zasłony, także u Miłosza to wszystko nie istnieje. Miłosz jest właściwie stachanowcem, który nie wiadomo dlaczego uciekł od szczęśliwego życia”.

„Powinszuj Zahorskiej doskonałego i miażdżącego artykułu o Miłoszu” – napisze Lechoń w liście do Grydzewskiego z 24 marca 1952. „Uważam, że to jest postać mauriakowaska, godna powieści – na takich właśnie skurwysynach wybili się dyktatorzy”. Tym większym zaskoczeniem dla Lechonia musiał okazać się opublikowany 19 kwietnia 1953 w londyńskich “Wiadomościach” (nr 16/368) artykuł Stanisława Mackiewicza pt. „Odpompatycznienie” będący recenzją wydanej przez Miłosza w Paryżu książki „Zniewolony umysł”. Mackiewicz pisze w tym tekście m.in. następujące słowa:

„Otóż powiem że te cztery rozdziały: „Alfa czyli moralista”, „Beta czyli nieszczęśliwy kochanek”, „Gamma czyli niewolnik dziejów”, „Delta czyli trubadur”, ze znanych mi rzeczy przypominają mi najbardziej sposób pisania Prousta, tylko że są od dzieł Prousta lepsze. (…) Miłosz góruje nad Proustem przed wszystkim tematyką. Proust przy całej swej „cienkości” w analizie psychologicznej i rozpatrywaniu snobizmu od strony cierpienia ma mały szmat nieba nad sobą, tyle ile można zobaczyć z chodnika ulicy paryskiej. Natomiast przez cztery psychologiczne portrety Miłosza przeszedł huragan największej w dziejach rewolucji pojęć i olbrzymiej wojny światowej. Proust jest mistrzem pisania bez dzielenia swej prozy na jakiekolwiek odstępy, dążącym do pisania bez wielkich liter, gdyby mógł, nie robiłby żadnej przerwy między zdaniami. U Miłosza jest także tendencja do zamazywania wyrazistości prozy i do zrobienia jej możliwie gładką, potoczystą, polerowaną. (…) Ale pomimo tego polerowania i zamazywania wszelkich plam i sęków, proza Miłosza nie traci swej wyrazistości. Jest w niej mickiewiczowskie tchnienia talentu, jakieś „gdzie wąż śliską piersią dotyka się zioła”. Ludzie ukazani nam przez niego na tle ekranów niemieckich obozów koncentracyjnych, obław w Warszawie, upodleń bolszewickich i wizji czołgów rosyjskich idących do boju, stają się świniami sami dobrze nie wiedząc jak to się stało. Mówiąc o Mickiewiczu porównywam go z Miłoszem tylko gdy chodzi o panowanie nad słowem, nad wyrazem, nad zdaniem. Mickiewicz – to patos, Dostojewski – to patos, Goya – to patos, patos wezwania, rewolucji i kontrrewolucji, patos satyry, zgryźliwości, zniechęcenia, obrzydzenia, patos nadziei i beznadziei. Miłosz swoim „Umyśle zniewolonym” – to antypatos, to spokojna obserwacja rzeczy możliwie niespokojnych”.

Artykuł Mackiewicza nie mógł pozostawić Lechonia obojętnym. 23 kwietnia 1953 poeta zapisuje w dzienniku:

„Mackiewicz przyrównuje Miłosza z powodu nowej jego książki do Mickiewicza i Prousta – z tym, że jest on na pewno lepszy od Prousta, a pewnym sensie i od Mickiewicza. Ten artykuł to nowa zabawa Grydzewskiego w bezstronność i nowa porcja bełkotu, wygłupiającego jego czytelników, którzy i tak nic nie rozumieją i biorą Badeniego za Askenazego, a Frylinga za Klaczkę. Wittlin słusznie powiedział że w „Nowej Żyzni” nikt nikogo nie przyrównał dotąd do Puszkina. I nikogo też nie wolno równać do Mickiewicza – i do Prousta też, zwłaszcza jeśli się go nie czytało”.

Echo reakcji Lechonia na artykuł Mackiewicza znajdziemy również w jego liście do Mieczysława Grydzewskiego z końca kwietnia 1953:

„Bardzo mi przykro, że nie zgadzam się z Mackiewiczem, który był zawsze na mnie łaskawy, ale myślę, że nie czytał on Prousta. Uważam porównanie z Proustem i Mickiewiczem za horrendum – a fragment z Miłosza, zacytowany jako arcydzieło, za zwyczajne gówno”.

Co do Mackiewicza masz zupełną rację” – odpowiada Grydzewski w liście z 3 maja 1953. „Odpowiedzieli mu już Sakowski i Baliński. Oczywiście, że nie czytał Prousta, ale okropną książkę Maurois o Prouście i to nie całą. Po przeczytaniu recenzji powiedziałem mu, że mam zwyczaj niewtrącania się do opinii recenzentów, ale prywatnie uważam to, co napisał, za barbarzyństwo. Wskutek tego złagodził połajanki antyproustowskie. Powiedziałem mu także, by nie cytował Miłosza, bo ustęp, jaki cytuje, nie świadczy o niczym, jest zwykłym banałem dziennikarskim. Niestety, jest to zarozumiały barbarzyńca, a pisze potworną gwarą połusztannikowską. I jakby powiedział Askenazy, okazuje się, że na literaturze zna się jeszcze mniej niż na polityce”. Teksty polemiczne, o których pisze Grydzewski w swoim liście, ukazały się w numerze 19 (371) „Wiadomości” z 10 maja. Przytoczmy fragment tylko jednego z nich. W liście do redakcji zatytułowanym, „Mackiewicz i porównania literackie”, poeta Stanisław Baliński pisze:

„Miłosz jest pisarzem w sile dojrzałego wieku i zgotuje nam zapewne niejedną przemianę i niespodziankę. Dorobek Mickiewicza i Prousta jest dorobkiem skończonym, zamkniętym. Już z tego względu chociażby zestawienie tych nazwisk wydaje się naciągnięte i problematyczne. Zbiór artykułów Miłosza jest moim zdaniem książką koniunkturalną, należącą wybitnie do okresu lat 1950-1953. Obecna faza „appeasement’u” z Rosją i jej „nową religią” może przynieść na Zachodzie nowe książki koniunkturalne, podobnie jak lata 1942-1947 wydały sporą literaturę o Rosji i jej „nowej religii”, oglądanej wtedy przez Zachód w świetle bohatersko-anielskim. Każda nowa koniunktura w stosunkach Rosji z Zachodem wydawać będzie zapewne nowe książki „ideologiczne”, które zawsze znajdą wielbicieli w gromadzie „fellow travellers”ów, snobów i nienasyconych intelektualistów w poszukiwaniu coraz to nowych bogów. Mackiewicz pisze co prawda, że Miłosz nie był komunistą, ale że „chciał być świnią”, że „po prostu chciał służyć bolszewikom, aby móc spokojnie zajmować się tym co go interesowało, pisać wiersze czy coś takiego” (Mackiewicz nie precyzuje, co rozumie przez tajemniczy zwrot „coś takiego”). Mimo to w latach 1945-1946 Miłosz pracował a ambasadach komunistycznych w Waszyngtonie i Paryżu, znajdując się w warunkach materialnych nieskończenie lepszych niż pisarze emigracyjni i nieskończenie bezpieczniejszych niż jego koledzy w Kraju. Siedząc na placówkach, Miłosz miał zawsze możność wybrania wolności, a tej możności jego koledzy w Kraju nie mieli. Wybrawszy wreszcie wolność w stosownej zapewne dla siebie chwili, zaczął ogłaszać artykuły, skierowane przeciwko „nowej religii” (komunistycznej), której szczerze czy opportunistycznie służył. Muszę wyznać że żywię nieufność do ludzi, którzy przesłużywszy szmat życia jednej religii czy ideologii, porzucają ją nagle, a porzuciwszy, zaczynają z miejsca gromić ją publicznie. Obawiam się i mam nieufnosć zarówno do katolików, którzy porzuciwszy swą wiarę, zaczynają ją od razu szkalować, jak do komunistów, którzy zerwawszy ze swą „służbą ideologiczną”, zaczynają ją natychmiast krytykować i tłumaczyć się publicznie, nieraz do znudzenia, co ich do tego skłoniło (tzw. „samopokajanie”). Można zmieniać wiary i przekonania, tak jak się zmienia ubrania i kapelusze, ale nie wypada natychmiast po tej trawestacji ćwiczyć batem własną swą przeszłość. Jest to kwestią, jeśli się tak wyrazić można, „duchowego taktu”, który powinien obowiązywać ludzi, pretendujących do wytwarzania wizji świata. Zestawienie więc samego nazwiska Miłosz z nazwiskami tak śmiałych i niefałszowanych pisarzy, jak autor „Dziadów” i autor „A le recherche du temps perdu”, wydaje mi się, delikatnie mówiąc, całkowicie chybione. (…)”.

Janowi Lechoniowi krytyka Miłosza dokonana również przez kolegę po piórze, poetę Stanisława Balińskiego, musiała sprawić niemałą satysfakcję. Zaledwie kilka miesięcy później, we wrześniu 1953, zarówno Lechoń, jak i Baliński stali się bohaterami innego artykułu, tym razem pióra Jana Winczakiewicza w jesienym wydaniu „Kultury”. W tekście „Pogrążeni w przeszłości”, poświęconym twórczości obu wymienionych wyżej poetów (a także m.in. Wierzyńskiego i Łobodowskiego), krytyk wypowiada o Lechoniu m.in. następujący sąd:

„(…) Lechoń nie portretuje z modela czy z wyobraźni, lecz rozmyślnie kopiuje pocztówki, śliczne pocztówki malowane przez Kossaka, pisane przez Or-Ota, troszcząc się nade wszystko o to, by nie skazić ich stylu najmniejszym rysem nowoczesności. Oryginalność Lechonia to wyrzeczenie się oryginalności, to zupełne oddanie się sztuce naśladownictwa, złożenie swej osobowości na ołtarzu czasu minionego. Artystą będąc z bożej łaski, potrafił w niejednym wierszu przewyższyć swoich mistrzów, ale kiedy przyszło mu sportretować postać współczesną, Stefana Starzyńskiego, użył tych samych sielankowych barw, tych samych podniosłych słów, które znał ze szkoły. Ubrązowiony tym dobrodusznym pędzlem, nawet Boy-Żeleński wszedł w poczet narodowych świętych! Lechoń pogrążył się w dawności tak dalece, iż czasem odnosi się wrażenie, że w ogóle nie zna słów, które istnieją dziś a które nie istniały pięćdziesiąt czy sto lat temu. (…) Jednym z niezwykle rzadkich terminów nowoczesnych, jakie da się wykryć w twórczości Lechonia, jest słowo „kaloryfer”, ale poeta nie poniża się do rzucenia choćby jednego spojrzenia na ten aparat nieznany za czasów Andriolliego, a tylko nocą słyszy w nim „cudny harfy dźwięk”, czytaj: kapanie wody”.

Poeta komentuje w dzienniku (15 września 1953):

„Potrącili mnie w „Kulturze” razem zresztą z Wierzyńskim, Balińskim i Łobodowskim – że to wszystko, co teraz piszę, to starzyzna, że mój Starzyński nie ma w sobie nic współczesnego. Przecież powiedziałem to wyraźnie że nie był to „szalony bohater, który ułańską opętał Warszawę”. Czy miałem to powiedzieć za pomocą asonansów albo szpikując mój wiersz jakimiś współczesnymi utensyliami – jak kiedyś Słonimski swoją „Wieżę Babel”? Zezłościły mnie te recenzje – nie ma co gadać. Mógłbym sobie pohulać na autorze, zapytując, jakich to współczesnych wyrażeń używali Mallarmé i Valéry. Chciałbym go gruchnąć na pewno imponującym mu Camusem: „Cette idée absurde du progrès dans l’art”. Ale przecież na tych ludzi nie ma rady. Ich racją bytu jest przekonanie, że my jesteśmy starzy idioci, a oni – wschodzące gwiazdy. Trzeba więc milczeć i robić swoje”.

I nawet ten artykuł w „Kulturze” Lechoń traktuje jako pretekst do złośliwości wobec Miłosza (który przecież z tekstem Winczakiewicza nie miał nic wspólnego). Z listu do Grydzewskiego z 28 września 1953:

„Czy nie myślisz, że po wyjściu tego tomu wszyscy powiedzą, że jestem starym idiotą – jak to już powiedziano w bydlęcej „Kulturze”. Czy nikt nie odpowie tym błaznom, „co uczą pisać innych, nim nauczą siebie”. Przecież Miłosz jako poeta jest to gówno psie. A jak oni nauczą tę głupią młodzież, tak będzie ona wiedziała”.

Tego samego dnia, 28 września, poeta zapisuje w dzienniku:

W „Kulturze” znowu wypociny dziesięciorzędnych poetów na temat przeżycia się Skamandra i rzekomo nowej poezji. Ani mi wypada z tym polemizować, ani nie chcę. Ale uważam naprawdę, że Miłosz jest talentem trzeciej klasy, że Sułkowski pisze ciągle ten sam mglisty wiersz – a o reszcie i nie warto mówić. Uważam też za przesadę, że nikt się nie fatyguje przetrącić łapę piszącą te brednie. Inna zaś rzecz, że wierzę w potomność, która coś tam z moich wierszy zatrzyma”.

W kolejnych latach, nazwisko Czesława Miłosza w korespondencji Lechonia z Grydzewskim pojawia się już znacznie rzadziej, w większości w dygresjach. Przytoczmy tylko jedną z nich. W liście do Grydzewskiego z 25 lipca 1954, Lechoń pisze:

„Co tam Panufnik gada? Znawcy w Paryżu mówili mi, że to wielki kompozytor, ale Jerzy Fitelberg po powrocie z Polski mówił też, że to skurwysyn fantastyczny. (…) Co do Panufnika to przypomina mi się jedno z dwóch dowcipnych powiedzeń Kistera. Mówiąc o Miłoszu, powiedział: „To tak, jak z tym facetem z anegdoty, który jadł gówno, zjadł już pół talerza i nagle przestał. Pytają go „dlaczego?”. „Włos”.”

Jan Lechoń popełnił samobójstwo 8 czerwca 1956 w Nowym Jorku, skacząc z dwunastego piętra hotelu Hudson. Jeden z jego najbliższych przyjaciół, Marian Hemar, napisze pięć dni później z Montrealu, w liście opublikowanym 22 lipca w „Wiadomościach”:

„Nie myślałem, że pomiędzy moimi płochymi, pośpiesznymi listami z Ameryki będzie się musiał znaleźć jeden tak smutny, że będę pisał o śmierci Lechonia. Od pięciu dni uciekam od tej myśli i tego zadania. W tej chwili, w rozgorzałym upale kanadyjskiego popołudnia, oblata mnie mróz i skóra na mnie cierpnie z żalu. Nie mogę uwierzyć że żyję w świecie i w czasie, w którym już nie ma Lechonia. Tydzeń temu, co do godziny, żegnałem się z nim na 25-m piętrze nowojorskiego drapacza chmur, na korytarzu radiowej rozgłośni. Objęliśmy się ramionami. (…) Mówiłem mu, że wrócę za dwa tygodnie, choćby po to by załatwić sprawę jego wyjazdu do Anglii, bez tego nie ruszę się ze Stanów. Objął mnie za szyję, pocałował w policzek i krótko skrzekiem jakimś zaszlochał. Pobiegł ku drzwiom windy. W piątek na wieczorze w Montrealu, na widowni dostrzegłem Rudolfa Rathausa, którego kilka dni temu żegnałem w Nowym Jorku. Po wieczorze, na sali, w tłumie przyjaciół, zgrzany i zmęczony, przepchnąłem się ku niemu. – Cóż ty – powiedziałem – jeździsz za mną po świecie? Wziął mnie pod rękę, odprowadził na bok, powiedział: – Mam straszną wiadomość. Nie chciałem ci mówić przedtem. Dwie godziny temu telefonowała do mnie żona z Nowego Jorku. Lechoń się zabił. Lechoń się zabił. Do tej chwili, w dzień i w nocy, na jawie i przez sen, kiedy jestem sam, kiedy rozmawiam z ludźmi, bez przerwy stukają mi w głowie te trzy słowa.”

Dwanaście lat później, w majowym numerze „Kultury” z 1968 roku, Józef Czapski poświęci poecie szkic: „Lechoń i jego dziennik”. Czytamy w nim:

Te wszystkie wymyślania wyrastały z gwałtownej fanatycznej i ciasnej nie tylko miłości ale religii polskiej, Polski zawsze heroicznej, zawsze niewinnej. Tej jego wizji Polski, nie tylko nie wolno było w jakikolwiek sposób ruszyć, nie wolno było Polski kochać inaczej. Stąd jego pasja do „Kultury”, wszyscy jej pracownicy gorsi od zwykłych zdrajców, godni zawisnąć na gałęzi. Z wyzwiskami Lechonia nie może być nawet polemiki. (…) Kto z czytelników Dziennika może zapomnieć, że autor na samym początku swej kariery poetyckiej truł się; został zaledwie odratowany a potem leczony przez szereg lat na nerwową chorobę, zaś w kilka lat po napisaniu tego Dziennika, zada sobie śmierć rzucając się z okna któregoś tam piętra, na bruk New Yorku. Przez lata i lata pod wszystkim fasadami, warstwami pozorów, po nasyconych i nienasyconych ambicjach sukcesów poetyckich, towarzyskich snobizmów, pod tą gorączką życia i miłością życia („Im dłużej żyję, tym więcej czuję w sobie wdzięczności za każdy dzień życia, za samo szczęście istnienia” – mówi Hemarowi przed samą śmiercią), tkwiła w nim panika – panika przed wariacją i pokusa samobójstwa.”

A zatem – wariat, szaleniec, człowiek psychicznie chory. Czy nam to czegoś nie przypomina? W wydanej niedawno, zredagowanej i opracowanej przez Annę Romaniuk książce „Wierność. Wspomnienia o Zbigniewie Herbercie”, znajdziemy list Adama Michnika wyjaśniający powody, dla których redaktor nie napisze wspomnienia o poecie do przygotowywanego tomu.

„Droga Pani, Będę z Panią zupełnie szczery. Zbigniewa Herberta noszę w sercu jako wspaniałego poetę i człowieka, któremu bardzo wiele zawdzięczam. Noszę go również w swojej pamięci jako człowieka głęboko znękanego chorobą, która stała się, w moim przekonaniu, przyczyną niektórych jego wypowiedzi na tematy polityczne. Są to dla mnie sprawy zbyt bolesne, by mówić o tym publicznie i chcę Zbyszka zachować w pamięci takiego, jakiego kochałem, a nie takiego, który mnie ranił. Proszę przyjąć, że nie jest to z mojej strony wykręt tylko wyznanie. Nie czuję się na siłach, by mówić krytycznie o człowieku, który wprawdzie mnie zranił, ale było to wynikiem jego wielkiego cierpienia. Proszę przyjąć wyrazy prawdziwego szacunku, Adam Michnik”

W 1991 prochy Jana Lechonia ekshumowano z cmentarza Calvary w Queens w Nowym Jorku. Poeta pochowany jest na Cmentarzu Leśnym w Laskach we wspólnym rodzinnym grobie wraz z rodzicami, Władysławem i Marią Serafinowiczami.

Ilustracja: Grupa literatów na dworcu w Warszawie przed odjazdem na wieczór literacki do Pragi. Na zdjęciu widoczni są m.in.: Jan Lechoń (drugi z lewej), Jarosław Iwaszkiewicz (pierwszy z lewej), Kazimierz Wierzyński (pierwszy z prawej) i Antoni Słonimski. Fotografia pochodzi ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego (www.nac.gov.pl)



Kategorie:Eseje, Teksty

Tagi: ,

5 replies

  1. Może i Miłosz to g.o.w.n.o. , ale Lechoń tak wyrażając się daje pokaz swojego chamstwa, braku kultury i – przede wszystkim – narcyzmu i pychy, od której mało co nie pęknie.

    • ^dziady – płytko interpretujesz ludzkie osobowosci i motywy pewnych zachowan, cytując Gombrowicza:

      „Co myśleć o poziomie intelektualnym i wszelkim innym poziomie osoby, która dotąd nie wie, że słowo zmienia się zależnie od tego jak jest użyte – że nawet słowo róża może stać się niepachnące, gdy jawi się na ustach pretensjonalnej estetki, a nawet słowo na”g..” może stać się doskonale wychowane, gdy posługuje się nim świadoma swych celów dyscyplina?
      Ale oni czytają dosłownie. Jeśli ktoś używa wzniosłych słów – szlachetny; jeśli krzepkich – silny; jeśli ordynarnych – ordynarny. I ta tępa dosłowność panoszy się nawet na najwyższych szczeblach społeczeństwa – więc jakże marzyć o literaturze polskiej na szerszą skalę? „

      • Gombrowicz? A to nie ten przypadkiem co w jednej z knajp spodnie ściągał przy ludziach…
        Warto by było żeby ludzie (zwłaszcza dorośli, mieniący się myślącymi samodzielnie), którym się w szkołach wciska(ło) tę całą tfurczosc kulturalnych artystów, znali przy okazji ich prawdziwe oblicze. Sympatie polityczne (i korzyści stąd wynikające), listy „prywatne” (gdzie zdarza im się szczerze wyznać co myślą nie tylko o kolegach po fachu, ale i o publice), i różne performance (jak to dziś młodzież nazywa, małpując czasem). Może wtedy nie daliby się nabierać na tanie wzruszenia, do których aspirują próbując je sobie wszczepić, by potem imponować „znajomością” tej czy innej literatury (o pierdołach typu „wielka osobowość” nie wspominając). Patrząc na innych z góry przez ów pryzmat, a raczej należałoby powiedzieć lufcik (taki otwór w toaletach podwórkowych, często wyciętych w kształcie serduszka).

  2. ^dziady – płytko interpretujesz ludzkie osobowości, szczególnie tak wybitne. Cytując Gombrowicza:
    „co myśleć o poziomie intelektualnym i wszelkim innym poziomie osoby, która dotąd nie wie, że słowo zmienia się zależnie od tego jak jest użyte – że nawet słowo róża może stać się niepachnące, gdy jawi się na ustach pretensjonalnej estetki, a nawet słowo na”g..” może stać się doskonale wychowane, gdy posługuje się nim świadoma swych celów dyscyplina?
    Ale oni czytają dosłownie. Jeśli ktoś używa wzniosłych słów – szlachetny; jeśli krzepkich – silny; jeśli ordynarnych – ordynarny. I ta tępa dosłowność panoszy się nawet na najwyższych szczeblach społeczeństwa – więc jakże marzyć o literaturze polskiej na szerszą skalę? „

Trackbacks

  1. Droga do San Francisco #3: Anarchia w Albionie | spiskologia.pl

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: