Andrzej Bobkowski – Po trzęsieniu spodniami [1956]

bobkowski2

„Jesteśmy świetnymi aktorami
Kiepskiego melodramatu

(“Melodramat” Janusza Warmińskiego)

Świetnymi aktorami na pewno. Zawsze było to godne podziwu. Poza tymi mistrzowskimi “wdechowcami” intelektualnymi. Ale nie kiepskiego melodramatu lecz szmiry; ponurej szmiry, która dziś, w świetle coraz to nowych obnażań dusz intelektualnych wdechowców i coraz to nowych rewelacji zaczyna nabierać równie niesamowitych kolorów jak cały hitlerowski “Morderdammerung”.

Nazwano to odwilżą; nazwano także trzęsieniem ziemi uszlachetniając tą nazwą bardzo prozaiczną funkcję trzęsienia spodniami ze strachu. “… A nade wszystko baliśmy się …” –  mówi tow. Wirpsza. Czy zmiana? Na pewno. Czy istotna. Jeżeli chodzi o częstotliwość drgań spodni na minutę, to bardzo istotna. Przez dziesięć lat terkotały spodenki na tej naszej elicie, na tych przywódcach duchowych narodu, jak elektryczny dzwonek lub sygnaturka, teraz chwieją się wolno, statecznie i głosem wielkiego dzwonu starają się pokryć niedawne brzęczenie. Onomatopeicznie i w zaprzyjaźnionym języku można by to wyrazić jako dziesięcioletnie coraz szybsze “czaj pili… blincy jedli…”, a teraz jest miarowe i tubalne “Iwan… Iwan”. I nadal w tonacji zaprzyjaźnionej ideologii. To się nie zmieniło. Środowisko przerzuciło się szybko na Lenina, robi powtórkę lub odrabia zaległości (Brandys już odrobił) i z dawną sprawnością zakłada drętwą mowę w oparciu o odkurzone skrypty. “Najlepszymi mecenasami byli ci, którzy nie naginali artystów do pracy według ich, mecenasów, gustu. Lenin nigdy tego nie robi, miał tę skromność wielkiego człowieka, że mówił, iż się na poezji nie zna. A znał się, i jeszcze jak…” – pisze Przyboś (“Przegląd Kulturalny, nr 182). Popłakać się można. Lenin, widzicie, szelmutek, nic nie mówił, ale znał się. Wazelina była i wazelina będzie. Kto smaruje, ten jedzie i może nawet będzie można teraz coś o kwiatku i o motylku nie na traktorze.

Naśmiewam się? Oczywiście. Nie tylko naśmiewam się, ale walczę wprost z chęcią szydzenia do ostatniej nitki, poskramiam w sobie żywiołowe “he, he” na widok tych nagich dusz. Widowisko jest niesamowite, wręcz surrealistyczne. Z kogo mam ochotę szydzić? Z narodu? Oczywiście. Według ich pojęć parsknięcie śmiechem w twarz tej komedii i elitce, tym pieszczochom intelektualnym, jest kpiną z narodu, ba – z Polski całej. Nic taniej. Bo przecież ONI to właśnie naród, ONI, kapłani sztuuuuki, Almanzorowie bronionych Grenad, którzy przecież tyle wali włożyli w tę naszą Polskę lodową, teraz odmrażaną. Walki, za którą “dziennikarze, literaci, artyści w Polsce Ludowej są – przyznaję to – grupą pod wieloma względami uprzywilejowaną. Zarabiają lepiej niż inne grupy pracowników, korzystają z pewnych udogodnień niedostępnym szerokim rzeszom” (“Nowa Kultura” nr 308). Dlaczego? Jakim prawem? Czy pisarz to coś lepszego od spawacza czy kucharza? Wychowali te szerokie rzesze wieszczowie trzęsących się spodni.

“Słyszysz jak kołtun trąbi z triumfem, że on “nie dał się wciągnąć?” Byle sumienie wystarczy dziś byle – kanalii… Jak to się stało, że nie kłamaliśmy i zarazem nie mówiliśmy prawdy? Ile w tym naszej winy i naszej krzywdy?” – pisze Brandys w “Obronie Grenady”. Kołtun i kanalia w kraju i na emigracji trąbi z triumfem i twierdzi, że ma prawo trąbić, dopóki ta marksistowska orchidea nie wytłumaczy mu, na czym polega niekłamanie i zarazem niemówienie prawdy. Ile winy? Bezmiar. Natomiast krzywdy żadnej, towarzyszu Kaziutku. Waszej żadnej. W narodzie bezmiar.

Czy mamy prawo to mówić, czy mamy prawo drwić z “bohaterskiego oportunizmu”, (jakich to określeń nie wynajdą jeszcze na niebohaterskie kurwienie się) czy mamy prawo dostrzec to bez kolorowych świateł sentymentów, tęsknot, bez przecedzania przez nasz głupawy kompleks winy iż nie będąc nimi, nie przeszedłszy przez to, co oni przeszli, nie mamy prawa sądzić? “To są rzeczy złożone”, “Nam trudno to zrozumieć”, “Nie wolno sądzić” – i chodzi się pobłażliwie na palcach wobec wszystkiego, uśmiecha się porozumiewawczo i pobłażliwie, czytając wyczyny starszych i młodszych Kazików, Antonich, Jarosławów, Julianów i wszystkich świętych z marksistowskiego almanachu. “Nie wolno sądzić”. A im wolno? Wolno, bo tylko oni mają monopol na polskość, tę prawdziwą, na uczucia narodowe i hooojczyznę naszą świętą. Ich polskość jest masywna, jak kancelaryjna maszyna do pisania, nasza – mój Boże – portable, vest pocket. I milczymy.

“Boją się nowych, związanych z ustrojem konkretów, które ujrzeliśmy w Polsce, boją się materialnego zetknięcia z jakąś nieznaną instytucją, jak Rada Zakładowa czy Spółdzielnia Produkcyjna czy może nawet Bar Mleczny – bo tego nie są w stanie wyobrazić… Bobkowski przestał tęsknić” (“Nowa Kultura, nr 285) – takich konkretów, związanych z ustrojem jak ten ostatni, rzeczywiście się boję. Nie lubię odgwizdywać. I przestałem tęsknić – od dawna. Musiałbym na głowę upaść, żeby tęsknić za radą zakładową lub Barem Mlecznym skoro nawet za skowronkami, chabrami, łanami nie tęsknię. Czy obowiązkiem dobrego Polaka jest tęsknić, koniecznie tęsknić? Czy przebywanie na emigracji jest przestępstwem wobec ojczyzny? Wmówili nam nawet to i każą się podziwiać, i są nietykalni. A cóż to za elita intelektualna, dla której byle głupstwo staje się probierzem patriotyzmu, a byle pismak “cierpiący” lub sympatia do Rosji stają się symbolami polskości! Nie możemy żyć bez “jakiegoś” patriotyzmu, przez wieki ciągnie się drętwa mowa, das ewig polnische.

I teraz sza – cieszmy się, bo zaczęli się odkłamywać, “bo proszę pana, nawet Słonimski…”. Jeszcze trochę i będzie z niego Rejtan. Bohaterowie w dechę, zagięli nas. A my zawsze wysiadkowi. Pod nimi naród oglądany z lotu ptaka. Usta pełne rewolucyjnych frazesów, robotniczej krzepy, a z radia i z wszystkich pism wysuwają się białe, wypieszczone rączki uprzywilejowanej elity. “Jest natomiast faktem, że dla podniesienia swej emigracyjnej wartości skończyłem w owym beznadziejnym okresie kurs spawania. Nie ma sensu snuć tych wspomnień, to jakieś schorzenie nie tylko w tył ale i w dół (Florczak, radio KRAJ 9.09.1955). Towarzyszu z Huty Lenina, słyszysz? Ileż w tym pogardy dla pracy rąk, dla brudnej pracy rąk. Panicze jej nie lubią, bo wolą tę przy której w najgorszym wypadku można powalać sobie duszę. Dusza? Uśmiercili ją w swojej literaturze, w życiu, w młodzieży. Pilnik? Owszem, do paznokci. Etyka? A – tego szukają na gwałt, bo może coś znajdą. Z nożyczkami. “Ogromna ilość norm wypracowanych przez chrześcijaństwo jest trwałą zdobyczą ludzkości i nie może być przekreślona” (Przegląd Kulturalny, nr 181). Co się stało? Ha, na wyżyny doszły jakieś głosy wychowanków, statystyki, chuligani, prostytucja. Ucz ich “norm chrześcijańskich” bez Chrystusa. Może odpowiedzą ci jak ta Hanka, zapytana czy podoła sześciu chłopakom, czy wytrzyma “sztafetę”: “Ano, będziemy próbować”. My, po tej stronie, już od dawna próbujemy chrześcijaństwa bez Chrystusa, “myśli śródziemnomorskiej” i wyniki są te same. Bonjour tristesse.

Teraz widzą dno, na które stoczyła się młodzież przez te lata poniesiona wybuchem bezradnego buntu przeciwko nudzie, drętwej mowie, marksistowskim etiudom formalistycznym rewolucyjnych paniczów. Rozumiem ją i nie winię jej, nie gorszę się. Gdybym wrócił, wstąpiłbym od razu do bandy chuliganów i obrał za szefa tego siedemnastolatka, który powiedział “Zarzucacie młodemu pokoleniu, że jest cyniczne. Słusznie. Jesteśmy. Ale to nie jest zarzut. Nasz cynizm jest w gruncie rzeczy moralny. Jesteśmy cyniczni, bo tylko poprzez cynizm możemy mówić o rzeczach wartościowych. Nasz cynizm nie jest pozą ludzi znużonych. My nie jesteśmy znudzeni. Nie mamy przetrąconych kręgosłupów. Nasz cynizm jest po prostu obroną przed załganiem. Nie chcemy się dać nabrać. Czy tego tak zwani dorośli nie rozumieją? Dosyć nas napompowano wielkimi słowami” (“Życie Warszawy”, 11.3.1956).

Jestem tak zwanym dorosłym i rozumiem tego chłopca. Tak, jak i on, mam dosyć pompowania mnie wielkimi słowami, mam dosyć Polski takiej i owakiej, pisanej różnych rozmiarów i różnie wydętymi “P”, bo najmniej jest z niej w kontuszowych krzykach, a najwięcej w tym młodym głosie. Nie tylko Polski – całego świata, mojego świata. I w wyznaniach chuligana Krzysztofa: “Co go interesuje? Wszystko. Ale nie ma do niczego cierpliwości. Lubi teatr, film. Co czyta? Co wpadnie w ręce? Nie, literatury współczesnej nie lubi. Zupełnie. Jest nudna, nieprawdziwa. Szkoda czasu. Sto razy ciekawsze są pamiętniki Cezara, historia starożytnej Grecji, “Iliada”, Wolter, Maeterlinck, Twain… I dobra poezja. Norwid, Słowacki, Tuwim. No i “kryminały””. (“Życie Warszawy”, 20.2.1956). I cóż dadzą mu teraz? Lenina, towarzysze, i po stalinowskiej wazelinie znowu lody i chruszcz. Był odbiorca, inteligentny odbiorca i są ich setki tysięcy, ale trzęsienie spodniami sprzyja tylko produkowaniu… Naprodukowano tego mnóstwo.

I teraz robi się szum. King Kongi sztuki biją się w piersi aż dudni. Obraz rzeczywistości, fantazja, erotyka, sensacja wyplewione w bibliotekach, wzmogły się w życiu. Odkłamią się? Troszeczkę, ale nie do końca, bo wówczas trzeba by obalić nie tylko pomniki Stalina, ale przede wszystkim swoje własne i następców, i całego systemu. A na to nikt się nie zdobędzie, dopóki wybiera się wolność w tak zwanym socjalizmie.

Ponura groteska, pożar w wielkim burdelu z histerycznymi krzykami dziwek. “Więc – proces zakłamywania się. A za to, co się mnie tyczy – pragnę osobiście ponosić odpowiedzialność…”, krzyczy tow. Wirpsza. Więc poprawi się? Nie – zamiast kurwić się po stalinowsku zmieni zakład i “madamę”. Będzie to teraz robił po leninowsku trzęsąc spodniami w takt dwóch nazwisk Bima i Boma. A co będzie jeżeli okaże się, że Bim lub Bom byli agentami Berii? Wtedy – znowu uderzy się w pierś i będzie pragnął osobiście ponosić odpowiedzialność. Jeżeli istnieje piekło, to wyobrażam je sobie jako przebywanie wśród tego rodzaju ludzi pozbawionych poczucia honoru i dogmatycznych matołów rewolucji. Ale na szczęście idą oni zawsze do raju socjalistycznego. Przez całe życie i po śmierci. Pijaństwo, chuligani, kociaki, cynie, wdechowcy – jakież to niewinne, jak bardzo niegroźne w porównaniu z tą “uprzywilejowaną warstwą”, z tym oceanem słów i dyskusji.

Oskarżenie i wołanie o karę dla winnych? Co znowu – planowe rozkładanie win, rozgrzeszanie wszystkich. Ci sami w pierwszych rzędach. “Wiele mówi się u nas o prawie do przemian. Ale samokrytyka tego rodzaju zdaje się raczej wskazywać na całkowite samozadowolenie, a więc na niechęć do jakichkolwiek przeobrażeń. Poza tym – jest rzeczą oczywistą, że przemiany te powinny wynikać z istotnej potrzeby wewnętrznej, muszą być autonomiczne, nie zaś – narzucone z zewnątrz. Trudno jednak uwierzyć w autonomiczność przełomów osobistych, które stale wypadają równocześnie z przełomami ogólnymi i każą niektórym pisarzom w 1947 roku głosić psychologizm, w 1949 postulat “literatury masowej”, a w 1955 – z tego postulatu się naśmiewać… Po cóż chcieć na siłę wycofywać się przez triumfalną bramę? Po cóż tworzyć karkołomne pojęcia “bohaterskiego oportunizmu” i przypisywać tragizm postaciom, które tragicznymi nie były?” – pisze Sandauer o “Obronie Grenady” (“Przegląd Kulturalny” nr 182).

Przemiany muszą być autonomiczne i nienarzucane z zewnątrz. Gdzie tknąć, tam po socrealizmie pojawia się surrealizm. Już próbowali tego. W obozie Mirnoje o 600 mil na północ od Tomska miesiąc temu, teraz?; wiedzieliście o zbrodniach Stalina i teraz o nich mówicie. Mówcie o tych obecnych. Wypuszcza się 30.000 ludzi z więzień, wypuszcza grupę Tatara, komendantów obwodów akowskich i opróżnia miejsce dla zwolenników przemian autonomicznych, nie narzuconych z zewnątrz. Spróbujcie… Jak dotąd nic nie wysunęło się poza zakreślone w Moskwie granice. To nie Stalin – to system. Kazio rozgrzeszył, Kazio teraz powie wam w nowym opowiadaniu “Dotąd” dokąd wolno mówić prawdę, a “naczdyrdups” Schaff z wysokości swojego “komczwaństwa” (komunistyczne pyszałkostwo w nowej mowie) wyjaśni wam, jak “walkę z dogmatyzmem można prowadzić w sposób nader dogmatyczny i nie pociągający za sobą żadnych konsekwencji praktycznych” (“Przegląd Kulturalny” nr 182). O to chodzi. Próbujcie jednak, to może i w końcu i Kaziutek przyzna się, jak to w “Obywatelach” pokazał inną grupę młodzieży i jej “tresurę”, może opowie co to on zrobił z Warszawy w walce i dlaczego, i może zdejmie “Czerwoną czapeczkę”. A z nim wielu innych. Po czym trzeba będzie przystąpić do sejmowego wydania “Zniewolonego umysłu” Miłosza jako podbudowy filozoficznej trzęsienia spodniami i teorii wypełniania ich. Bo “nasze społeczeństwo socjalistyczne będzie w przyszłości społeczeństwem intelektualistów” (“Nowa Kultura” nr 10). Potworna perspektywa. To gorsze niż kociaki, cynie, chuligani. Przed laty już Gałczyński pisał, widocznie przeczuwając: “… Jajo. Skąd jajo? Tyle lat i ciągle jajo…”

Było jajo, jest jajo i będzie jajo i nic się z tego jaja nie wykluje, bo gdyby była nadzieja na to, cała ta surrealistyczna zabawa nie miałaby sensu i straciłaby intelektualny “charme”. Gdyby nie chodziło tu o człowieka, o życie milionów ludzi, gdyby w tych dniach jedna z najbliższych mi osób nie wyskoczyła z szóstego piętra wskutek tych igraszek, to mogłoby to być nawet zabawne.”

Źródło: „Kultura”, nr 6/104, 1956



Kategorie:Artykuły, Źródła

Tagi:

1 reply

Trackbacks

  1. Czesław Miłosz o Andrzeju Bobkowskim [1956] – Zapisz.org

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: