Mój drogi! Piszę do ciebie ten list, gdyż odszedłeś zbyt nagle; odwróciłeś się i znikłeś szybko w mroku. Ja zostałem. I ponieważ nie wiem, czy zastanowiłeś się nad tym tak istotnym (przynajmniej dla mnie) faktem, muszę pisać. Muszę napisać tych kilka słów tym bardziej, że nie jestem pewny, czy pomyślałeś o tym także później, czytając już u siebie opis naszego spotkania i naszej ostatniej rozmowy, poprzedzającej nagłe pożegnanie.
Piszę „nagłe pożegnanie”, a nie „nagłą decyzję powrotu”, bo wiem, że decyzję swą powziąłeś na długo przed tym wieczorem, w który rozstaliśmy się na jednej z cichych uliczek paryskich. O powzięciu jej przedtem świadczył chociażby dobór argumentów, jakimi tę decyzję obudowałeś, jakimi ją wprost ufortyfikowałeś – i to nie tyle w obawie ataków od zewnątrz (takich bunkrów logiki nie rozwala się tak łatwo), ile w celu uchronienia jej przed zamachami wewnętrznymi.
Nie przecz. Wiesz tak samo dobrze, jak ja, że cechą charakterystyczną ideologii, którą zdecydowałeś się przyjąć, jest jej szczególna wrażliwość na to coś, co napiera od środka – i to z punktów, których istnienia nie przyjmuje ona z zasady. Wydaje mi się, że stąd pochodzi ta jej nużąca gadatliwość i te tony drukowanego papieru: nie wie nigdy, czy jeszcze ich nie za mało, by przygłuszyć tym jęk najbardziej ukrytych sprężyn człowieka, odzywających się nawet w tobie nagle, ni stąd ni zowąd, czasem po latach… Ale odbiegam od tematu.
Wiesz także, że prawdziwe ważkiej decyzji nie pobiera się prawie nigdy pod wpływem argumentów istotnie przekonywujących. Naprawdę znajduje się je zwykle „po” i bardzo rzadko „przedtem”, nie mówiąc już o tym, iż są one najsilniejsze wtedy, gdy szuka się ich przede wszystkim dla siebie. Można by tu dorzucić jeszcze inne ciekawe prawo, a mianowicie, że siła ich jest odwrotnie proporcjonalna do siły wewnętrznego przekonania o słuszności powzięcia danej decyzji, ale rozważania na ten temat zaprowadziłyby mnie zbyt daleko. Toteż nie będę tej twojej decyzji analizował, gdyż wcale nie jestem pewny, czy jakąkolwiek ważną decyzję można w ogóle poddawać analizie. Jest ona sprawą instynktu, „intuicji” i przypomina raczej pociągnięcie za cyngiel w momencie przełomowym, w którym poza tym, że należało zań pociągnąć, nic się właściwie nie wie. Wierz mi, że są rzeczy, których nawet w popularny sposób nie można wyjaśnić.
Nie będę także zbijał twoich argumentów, bo to mogłoby sprawiać wrażenie dyskusji, która, według mnie, jest niemożliwa. Powiedzmy to sobie raz otwarcie i szczerze. Przestańmy grać bezsensowną komedię, która nie prowadzi do niczego i w której ja, dając się wciągać w dialog, jestem dla ciebie tylko marmurową płytką. Uderzając w nią zimną stalą twojej logiki, używasz jej wyłącznie do sprawdzania czystości twoich dialektycznych dźwięków. Jak wszystko w twoich rękach, tak i to staje się dla ciebie jeszcze jednym narzędziem, sprawdzianem, lustrem. Ten narcyzm myślowy pozbawia cię często spostrzegawczości. Wsłuchany tylko w swój ton, nie jesteś w stanie pochwycić wewnętrznych drgań płytki. To, że nie wydaje ona dźwięku i milczy, wystarcza ci; ale to, że nie możesz jej bardzo często unieść, nie dociera już do twojej świadomości. Są to dwa światy krańcowo odrębnych drgań i dźwięków, między którymi osiągnięcie jakiejś harmonii jest zupełnie niemożliwe. I albo płytka pęknie od uderzeń stali, albo stal skruszy się od uderzeń w płytkę. Dyskusja, punkt po punkcie, jest tu wykluczona. Ma bowiem tylko wtedy jakiś sens i nie jest przysłowiową grą w karty ślepego z bezrękim w dwie zupełnie różne gry, gdy rozmawia się tym samym językiem, gdy pojemność ideowa słów i określeń jest dla obydwu stron mniej więcej jednakowa i wreszcie gdy każda ze stron gotowa jest zgodzić się przynajmniej z częścią tez przeciwnika.
Istnieje tu jeszcze cały szereg warunków, lecz kto wie, czy ta „gotowość” nie jest w końcu najważniejsza. Ty jednak jej nie posiadasz i skoro raz szczerze uznałeś wyższość świata, do którego powróciłeś, wówczas nie mogę tej gotowości od ciebie wymagać. Oto powód, dla którego wtedy nie starałem się obalać twoich oskarżeń i wysłuchiwałem ich z uwagą, pragnąc jedynie przedstawić ci potem mój punkt widzenia. Nie chciałem i nie chcę przeciwstawiać ci żadnych argumentów, aby osłabić nimi twoje, bo po pierwsze zgadzam się z szeregiem zarzutów dalej i nawet mógłbym ci jeszcze sam dołożyć z tuzin innych (w dostarczaniu ich Anglosasi rozpoczęli ostatnio współzawodnictwo pracy), a po drugie wszelką próbę osłabiania ich i wobec ciebie uważałem za bezcelową: tkwiłeś już w innym świecie, w którym przeciwnikowi mojej kategorii nie wolno przyznać racji, choćby się miało ku temu ochotę. Chciałem natomiast ułożyć obok moje poglądy i wyjaśnić ci tylko, dlaczego uznając słuszność i wnikliwość twoich ataków, zgodziłem się z tobą tylko do tej pamiętnej latarni, od której poszedłeś już dalej sam. „Pomimo wszystko” – jakbyś powiedział. Tylko o to mi chodzi.
Kiedy w ów wieczór wracałem powoli do domu i szedłem gnąc się pod ciężarem twoich oskarżeń, ten punkt naszej rozmowy dla mnie był najważniejszy. Od pierwszej chwili. I ja wtedy powziąłem przecież decyzję. Opisując całą naszą rozmowę, ciągle zapytywałem siebie, dlaczego nie postąpiłem tak, jak ty – co byłoby rozwiązaniem na wskroś logicznym, skoro zgadzałem się z tobą. Musiałem w tym sam siebie docisnąć znacznie bardziej, niż ty uczynił to ze sobą i ze mną. Pasując się w myślach z tym pytaniem, położyłem akcent wyłącznie na „dlaczego” i starałem się zapomnieć o wszystkich formułkach, jakich i po tej stronie nie brak i od których, do samozałgania jest już bardzo blisko. Od początku moich rozważań na ten temat przyjąłem, że wszystko, co powiedziałeś, jest absolutnie słuszne; nie ukrywałem też przed sobą, że zawsze ściskasz jakąś część mnie w imadle twojej logiki. I wtedy dopiero zacząłem się siebie pytać.
Zacznę od pozornie drobnego szczegółu; jest on jednak dla mnie ważny i wyjaśnił mi od razu wiele. Otóż nie wiem, czy przez wrodzoną ci rzetelność, czy tylko przez zapomnienie, ale ciskając we mnie twoimi argumentami, którymi podbudowałeś swą decyzję, nie używałeś słowa „Polska”. Mówiłeś o świecie, tym innym, przeciwstawiałeś go temu, za którym początkowo tęskniłeś i do którego uciekałeś z narażeniem życia; decydując się na powrót, postanowiłeś wrócić przede wszystkim do tego innego świata. Polska była w tym dla-ciebie jakby stacją, położoną w obrębie tego samego kraju. Poruszam to, bo pozwoliłeś mi dostrzec, że i dla mnie – gdybym się zdecydował na powrót – nie byłby to powrót da Polski, lecz przede wszystkim wjazd do innego świata, do świata, z którym coraz bardziej nie mogę się pogodzić wbrew wszelkim argumentom pro i w którym największy dorobek rodzimy w dziedzinie materialnej i obecność najbliższych nie zdołałyby zrównoważyć braków na innych odcinkach równie dla mnie istotnych, a może nawet ważniejszych. Nie wyobrażaj sobie tylko, że piszę to lekko… Ale tak, bałbym się – wiesz – bałbym się, że troska o odrobinę tych nieuchwytnych pokarmów, usuniętych przez ciebie z bogatego menu, jakie mi podsuwasz, mogłaby się stać dla mnie większa, niż troska o chleb: Jeszcze ciągle wolę tęsknotę i ciężką, troskę o chleb. Nic nie poradzę na to, że waga pewnych zjawisk, jakże dla ciebie błahych, jest dla mnie tak wielka. Jestem ci wdzięczny, że nie maskowałeś mi Polską wszystkiego w tamtym świecie i nie starałeś się wepchnąć mi do serca tego, co umieszczam normalnie w mózgu: statystyk produkcji i odbudowy, i to bez podawania ceny płaconej za nie przez twoich poddanych. Żądasz coraz wyższej na każdym polu i już nie byłbym zdolny pokryć jej dobrowolnie.
Jest to na pewno egoizm, ale obiecałeś być szczery. I może ci, którym każesz płacić coraz więcej, nie licząc się z ich głosem, i którym odmawiasz nawet prawa targu, potrafią to zrozumieć. Nie mogę tego ukryć, że wobec nich czuję się mniejszy, wiedząc, co znoszą i po co cierpią. Nie wykorzystałeś tego i ze mną nie rób tego nigdy na przyszłość. Nie rzucaj mi pod nogi uproszczeń, aby moje serce kręciło sobie na nich kark; nie stawaj się pośrednikiem w piekielnie trudnym dialogu, który naprawdę powinien toczyć się między mną a nimi bez ciebie, bo ty pozostawiasz nam z niego tylko drzazgi, które łatwiej wbijać sobie nawzajem w serce, niż cokolwiek z nich złożyć. Dopuszczasz do rozmów, w których jednak nasza polskość musi się bardzo kurczyć. Nie poszedłem z tobą, bo poszedłszy, chciałbym się czuć u siebie w domu. Tymczasem wiem, że to byłoby niemożliwe, choć mnie tak o tym zapewniają twoi towarzysze. Twój luz jest dla mnie za mały, margines za wąski. Przykładu na to dostarczyłeś mi ty sam.
Opis naszego spotkania i naszej ostatniej rozmowy przedrukowano w kraju. Przyznam ci się, że ta skwapliwość z jaką to zrobiono, była dla mnie symptomatyczna. Czyżby zasób i siła argumentów własnych na użytek wewnętrzny były tak szczupłe, że wychwycenie ich po stronie „bankruta” przedstawiało wartość chociażby gratki? Muszę cię jednak uprzedzić, że tekst, z którym dozwolono ci się zapoznać tak szybko, był niekompletny. Wykreślono tam pięć wierszy, które w naprawdę własnym domu nie powinny nikogo razić. Mało tego: w całym wywodzie – i to twoim – były one jeszcze jednym argumentem przeciwko Zachodowi. Ale nie wolno ci go tam przytaczać, u siebie i wobec „swoich”, równie antyzachodnich, jak ty. Pamiętasz, jak stojąc na mostku, miażdżyłeś mnie tymi słowami i nie wiem, czy nie sponiewierałeś mnie nimi najbardziej. Powiedziałeś wzburzony: „Czytałeś ostatnio o ucieczkach Rosjan do strefy amerykańskiej? I co napisano? Że „użytecznych”, sowiecką inteligencję, przewiezie się do Stanów, a co do reszty, to zachodzi możliwość wydania ich z powrotem na zasadzie jakiegoś układu o zwracaniu dezerterów”…
Tych trzech zdań brak w przedruku, którym rozporządzasz u siebie. Kto je wykreślił? Co sądzisz o tym? Czy brak tych kilku słów, właśnie tych i nie innych, nie obala właśnie wszystkich twoich wywodów? Świadczy nie tylko o tym, jak szczupłe są granice tego, co bez wahania i bez cudzysłowu mogę nazwać Polską, a jak rozległe są tereny tego innego świata. Bo czyż słowo, wypowiadane we własnym języku, nie jest jednym z najrozleglejszych terenów tego, co mogę uważać za moje? Świadczy to także o stokroć większym zakłamaniu, niż to, które mi wytykałeś. Przebija z tego najbardziej mi obcy lęk przed nagłym i niespodziewanym słowem; typowy lęk termita, którego kunsztowny system stworzony jest dla życia w nocnych ciemnościach; lęk przed światłem, które zabija na miejscu. Panicznie boisz się światła. Nie chcę i nie mogę skazywać się sam na dożywotnie kłamstwo, o którym nie tylko, że nie mógłbym mówić, ale które kazałbyś mi usprawiedliwić. Czy ten strach przed rąbkiem prawdy świadczy też o sile systemu? W imię żadnego systemu i w imię żadnej orientacji politycznej nie potrafię milczeć kiedy wiem, że należy mówić. Przekonałeś się o tym. Nie chcę rozdwajać się, nie chcę powiększać liczby ludności, którą po twojej stronie muszę dziś liczyć podwójnie; przeciąłeś mi wpół nawet najbliższych. Nie mogę porozumieć się z nimi tak, jakbym chciał. Coraz trudniej przerzucać mi choćby wąską kładkę myśli ponad wyrwą, którą nas przedziela; ponad tą fatalną dla nas próżnią, stworzoną tylko przez ciebie. Nie ukrywam jej istnienia, nie chcę mówić o żadnych „tajemnych więzach”, choć boli mnie to straszliwie. Czy ty rozumiesz słowo „ból”? Chyba znowu tylko jako narzędzie. To straszne. Ta próżnia rozpościera się pomiędzy mną, mogącym powiedzieć wszystko, a nimi, nie wiedzącymi właściwie nigdy, o czym wolno im mówić poza planem mówienia. I gdy ja stawiam tu myśli i słowa na pewniaka i wiem, że każde z nich dojdzie do mety, oni muszą przebierać, nie będąc pewnymi żadnego poza twoim słownikiem. Tu myśli dyktują mi słowa, im już dozwolone słowa zaczynają dyktować myśli. I żeby nie wiem jak zapewniali mnie, że tak nie jest, nie uwierzę. Za dobrze wiem, do jakiego stopnia w najzwyczajniejszym liście do nich układam moje myśli podług słów.
Po mistrzowsku – przyznaję – wykorzystujesz różnice tła i umiesz zawsze stwarzać przychylnie dla siebie. Na każdym kroku żonglujesz metrem niemieckiej okupacji i podsuwasz go do pomiarów dzisiejszej rzeczywistości. W twoich lekcjach moralności przyjmujesz jako miernik zło ostateczne, krańcowe i przykładasz je do siebie. Dlaczego mówiąc twoim poddanym o moim świecie, bierzesz z niego przeważnie zło i najchętniej rzucasz im je pod nogi, wołając: patrzcie i mierzcie! Bo „wychodzisz” najlepiej tylko na ciemnym tle. Dlaczego, gdy coś nie jest całkiem złe tu u mnie, wtedy starasz się to sam przyrządzić tak, aby choć trochę pachniało zgnilizną? Rzucasz im ochłapy i deformujesz. Nie – nie mogę niczego mierzyć złem krańcowym, bo wtedy wszystko wydawałoby mi się dobrem; tajga syberyjska mierzona Oświęcimiem uchodziłaby wtedy za bardzo humanitarną. Nie chcę zgodzić się na podsunięcie mi twojej calówki, by obalić nią w sobie cały system miar moralnych, który dla mnie jako człowieka nie tylko konsumpcji i produkcji, eksportu i importu, jest zawsze i wszędzie ten sam. Doza milczenia i doza jednostronnych myśli, wymagane przez ciebie, są dla mnie niestrawne. Stopień elastyczności w ramach sztywnego systemu, jakim dysponujesz i do jakiego zmuszasz innych, aby mogli przeżyć, jest dla mnie nieosiągalny. Bo to, co Brugmans powiedział o Europie, mogę powiedzieć o sobie: jestem człowiekiem cywilizacji niekonformistycznej, człowiekiem będącym w ciągłej walce z samym sobą, człowiekiem, który żadnego pewnika nie przyjmuje za prawdę, jeżeli nie odkrywa jej bezustannie na nowo.
Akceptując twój świat, musiałbym popełnić najgorszy gatunek zabójstwa, jaki istnieje: palnąć w łeb własnej duszy.
***
Pod wieczór byłem w mieście. Chodziłem nad Sekwaną, przystawałem przy skrzynkach bukinistów i myślałem o tym, że ten list nie ma sensu. Piszę w próżnię. Właściwie dopiero teraz czuję naprawdę i do głębi tę inność twojego świata. Kiedy myślę, że piszę to do ciebie, wydaje mi się, że wyruszyłem na piechotę do którejś z mgławic. Tam, nad rzeką, był najpierw upał, a potem słońce schowało się za murem chmur, sunących na czele burzy. Ruszył wiatr, szarpnął nagle zielenią, załomotał w szarych okiennicach i zaczął bawić się kilku mewami, które przygnał tu aż z Hawru. Patrzyłem na to i przypomniało mi się coś, o czym mi mówiłeś. Uzdrowisko? Nie, mój drogi – poligon. Tymczasem ideologiczny. Od Renu aż po Sycylię musisz się tu mierzyć z przeciwnikiem w grze, w której nie możesz robić tego, co Francuzi nazywają delikatnie corriger la fortune. Tu wiele rzeczy oblicza się źle, ale głosy liczy się jeszcze uczciwie, a kartka wyborcza jest pomimo wszystko, i jeszcze ciągle wyrazem pewnych przekonań. Policzyłeś je już we Włoszech, policzymy je niedługo i tu. Prawda – zapomniałem, że te doświadczenia nie są dla ciebie miarodajne. Uznajesz jedynie ich rezultaty, gdy są przeprowadzane pod ciśnieniem, w twoich własnych laboratoriach.
Nie lubię tego porównania, ale twoja ideologia posiada naprawdę wiele cech bakcyla. Grzebiąc w książkach, znalazłem jakąś bakteriologię i rozłożywszy ją na kamiennym murze, myślałem o tym, że twój system – przy całej jego sile – wymaga jednak bardzo specjalnego klimatu i spełnienia mnóstwa warunków, aby dawał wyniki. Jest jak clostridium botulinum (lubisz taką naukowość, więc masz) czyli bakcyl choroby kiełbasianej. Szeroki powiew wiatru sam odrzucił kilka kartek i jakby podsunął mi przykład tego ciekawego bakcyla, który może rozwijać się tylko bez dostępu tlenu. Należy do grupy tzw. beztlenowców i brak tlenu jest jednym z podstawowych warunków jego rozwoju. Bardzo charakterystyczny – prawda? Sam bakcyl na wolnym powietrzu jest dla człowieka nieszkodliwy. Aby działać, musi wytworzyć toksynę w warunkach szczególnie dla niego przychylnych. Najlepiej wytwarza ją w naczyniach hermetycznych, np: w puszkach od konserw lub w słojach Weck’a. Beztlenowiec.
Myślałem o tym, bo ty wytykałeś mi błąd, ten jakiś tajemniczy błąd, który wyłazi z każdej próby mojego rozwiązania. I w poszukiwaniu go doszedłem do wniosku, że jest on chyba nieunikniony w każdym rozwiązaniu niehermetycznym, w każdej próbie dopuszczającej nie tylko tlen, lecz także promienie wszystkich kolorów z kosmicznymi włącznie. Ten błąd nie jest właściwością rozwiązań, jakich próbuję, lecz warunków, w jakich przeprowadza się tę próbę tu. Jest się w tym często niewolnikiem warunków – nieraz rzeczywiście niepotrzebnie podtrzymywanych, ale to tylko dlatego, aby nie zamieniać człowieka w niewolnika. Utwierdziła mnie w tym przekonaniu dedykacja, pisana bladym, tanim atramentem na pierwszej stronie tej bakteriologii. Ktoś, ofiarowując ją komuś młodemu, napisał tam: S’instruire pour mieux aimer, mieux servir, mieux tolerer. Podpis był nieczytelny, ale nie biedziłem się, żeby go odczytać. Po co? Był to przede wszystkim podpis człowieka, człowieka, w jakiego ja wierzę. Ach – gdybyś mógł zrozumieć odurzający zapach tych kilku prostych wyrazów ludzkich, ten ogrom szczęścia, jaki może się nagle zrodzić po przeczytaniu takich słów. I nadziei.
Odłożyłem książkę i patrzyłem na rzekę. Wiatr zgarniał mewy i rzucał je pod łuki mostów. Szły lotem koszącym nisko nad wodą, potem nagle podrywały się, zawracały i chwiały w miejscu, jak latawce puszczane na sznurku. Co dociera do ciebie z tych kilku słów? Chciałem napisać „wyrazów”, ale wyrazami są one tylko dla mnie, wyrazami czegoś, czego w ogóle nie rozumiesz. Pewnie tylko, „kształcić się” i „służyć” mają w tym jakiś sens dla ciebie, bo „kochać” i „tolerować”?… Cóż to jest? Tak. – jeśli nie odrzuca się tego i nie wykreśla z warunków próby, błąd jest nieunikniony. Na przestrzeni tych pojęć może stać się zbyt wiele złego i dobrego, aby można wszystko przewidzieć.
Błąd, błąd – lecz powiem ci, że dokąd „człowiek jest miarą rzeczy”, jak mówi Protagoras (dla mnie będzie nią zawsze – nie ideologia), dotąd ty, który cały swój system stwarzasz w imię jego dobra – jak mówisz i wierzysz – dotąd ty właśnie w człowieku będziesz miał największego wroga. To twój najtajniejszy problem i twoja wewnętrzna tragedia. Zagadkowa? Nie. Ten człowiek, istota nieznana, miesza ci szyki na każdym kroku. Tłumaczysz, wyjaśniasz, argumentujesz, on przyznaje ci rację, od trzydziestu lat wmawiasz mu, że na Zachodzie jest tylko padlina, że wszystko, co epokowe, to ty wynalazłeś, że ty stworzyłeś nowego człowieka i ten nowy człowiek – jeszcze ciągle ma ochotę uciec i gdy może, to ucieka. Człowiek, istota nieznana, ten człowiek, o którym Carrel mówi, że to, co nie da się wymierzyć jest w nim ważniejsze od tego, co daje się zmierzyć – ten człowiek wywraca ci ciągle obliczenia. Mówisz: „Ciekawe, jak łatwo jest zbić z pantałyku pewnych empirystów. Wystarczy byle zakłócenie w szeregu logicznym, byle przypadkowe ogniwo w łańcuchu przyczynowym.” Tymczasem istnieje racja dialektyczna, eschatologia pojęta po marksistowsku, która wyznacza punkty wyjścia i punkty dojścia i nie troszczy się o elementy przypadkowe i wtórne. Po czym w życiu walisz się jak długi właśnie na tych elementach. Wystarczy poczytać twoje gazety. Cała autokrytyka, którą wprowadzasz jako namiastkę sumienia (element przypadkowy i wtórny) zakreślając jej jednak ścisłe granice w obawie tych elementów (a jednak troszczysz się o nie) świadczy o tym najlepiej. Ciągle coś rozłazi ci się w palcach, i to wcale nie mniej, niż u mnie. A w tej produkcji i konsumpcji, podniesionych do rzędu metafizyki, gdzie o maszynach mówi się, jak o żywych, a o żywych, jak o maszynach, krąży biedny człowiek, ta istota nieznana i nie wie, co ma zrobić w sobie z tym wszystkim, czego nie można w nim, zmierzyć. I bruździ bezustannie w twojej abstrakcji, zasmarowuje czystą kalkę planu.
Wtedy starasz się w nim to zatłuc. Pakujesz od dziecka do puszki bacillus botulinus, toksyna w wymagalnej dla niej temperaturze wyroku na bezterminowy optymizm. Na zagranicę wysyłasz tylko spory, formy przetrwalnikowe, niezwykle odporne na czynniki zewnętrzne. Ale i te robią ci niespodzianki. Wyznaczasz punkty dojścia, do których naprawdę nigdy nie możesz dojść, nawet jeśli wedrzesz się siłą. Człowiek jest dla ciebie wyłącznie plasteliną, z którą robisz, co chcesz, którą pocieszasz, że jak ją zużyjesz, to z następnej już na pewno ulepisz to, co chciałeś. I tak sobie lepisz z pokolenia na pokolenie, będąc podobnym do tych przewodników przez zieloną granicę, co to przez kilka dni kluczenia po wertepach, mówią co pięć minut: „Już zaraz, za tą górką”. Ale gdy oni doprowadzają w końcu do jakiegoś punktu, ty wodzisz bez końca, bo nie zależy ci tak bardzo na tym, żeby do czegoś dojść, lecz żeby wszyscy chodzili coraz lepiej po twojemu. Chciałbyś myśl zmienić w jakieś perpetuum mobile i pragnąłbyś zatrzymać życie, aby „policzyć szprychy koła w ruchu”, jak pisał Flaubert w jednym ze swoich listów. Dla mnie jest to mrzonką, w której kryje się śmierć wszystkiego, co nazywam życiem.
Zeszedłem ku wodzie. Jacyś chłopcy, obrązowieni już przed-letnim słońcem, kąpali się tu ukradkiem, w środku miasta. W górze wychyliła się czapka policjanta. Przypomniał im, że to zabronione, oni odpowiedzieli mu, że woda jest ciepła i zaczęli się ubierać. Tak, mój drogi, człowiekowi trzeba dać luz na to, co się w nim nie da zmierzyć, bo niewymierne bierze udział we wszystkim. Inaczej nie tylko ono, ale i to, co daje się zmierzyć, staje dęba przy każdej sposobności. Patrząc na tych chłopców, przypomniałem sobie już po raz nie wiem który to, co Sotion powiedział Ikkosowi w Dysku Olimpijskim Parandowskiego: „Przekraczasz granicę życia”. Ja nie mogę jej przekroczyć. Poza nią musiałbym tak wystudzić krew, że sam nie wiedząc kiedy, zacząłbym pełzać.
Trzeba kończyć.
Chodzę ulicami tego miasta, z którego – gdyś tu szedł – nie uciekałoby może wielu, lecz z którego potem pragnęli by uciec prawie wszyscy. Jak zewsząd, dokąd przychodzisz. Dziś wracałem do domu o zmroku, jak wtedy. Jeszcze raz przebiegłem w myśli twoje zarzuty, o których mówiłeś, że chciałbyś je wszystkie wykrzyczeć. Wykrzyczałeś. Spróbuj teraz zrobić to samo u siebie, spróbuj potępiać cokolwiek, co nie jest przewidziane w planie dozwolonych potępień i spróbuj przekroczyć ten plan. Odpowiesz mi na to uskokiem, którego uczysz od kolebki: „Po co?” Jesteś bez winy poza planem win, w którym jest głównie to wszystko., co ja uważam za najdroższe i co uznać za winę mógłbym tylko pod przymusem.
Nie umiem o tym mówić. Na pewno. Ale ty uczysz mnie tego i uczysz przede wszystkim tych, których chcesz oduczyć. Przedzierają się, przeciekają kroplami z twojej gurdy, wsiąkają w tłum po tej stronie. I mówią. Mówią dużo, odwalają z siebie głaz milczenia, którym ich przywaliłeś; mówią o wolności, o swobodzie, o prawach jednostki i o wielu innych rzeczach, jak o chlebie, jak o parze butów; mówią językiem zrozumiałym, konkretnym, którego nauczyli się od ciebie. Słuchają ich; słuchają przy pracy, słuchają po pracy w czerwonych bistrach. Czasem ich biją, bo tak są przekonywający. To, czego ja nie umiem uczynić uchwytnym, a co jest dla mnie tak istotne, oni wkładają do umysłów swoich towarzyszy z taką samą łatwością, jak kęs prymki lub papierosa do ust. Materializujesz moje pojęcia w sposób zdumiewający. Kiedy ich słucham, wydaje mi się nieraz, że wizja nowego świata, tego twojego „co dasz potem”, wyjdzie od nich…
A zresztą nie wiem. Uzbierałbyś jeszcze dużo moich „nie wiem”, bo ja nie wiem wszystkiego tak, jak ty. Ale ciągle szukam. Mój system, to ciągła walka z tym „szczerym zakłamaniem”, które mi zarzucałeś i które polega na tym, że nie czuje się kłamstwa. Gdy jednak ja robię wszystko, żeby je czuć i dopuszczam w tym nawet twój głos, – ty robisz wszystko, żeby kłamstwa w sobie nie czuć. Gdy szuka się prawdy ciągle, bezustannie, trochę gorączkowo, soki krążą. Przestają krążyć tam, gdzie bez końca udowadnia się nietykalną „Prawdę” przy pomocy ciągle tych samych dowodów. To są różnice i to są kontrasty. Przyznasz, że silne; biegunowe, jak wszystko między nami.
Idąc, przystanąłem jak wtedy, pod jedną z syczących latarń. Lubię ich światło kładące się w mroku na świeżej zieleni kasztanów. Patrząc na tę zieleń i chłonąc powiew, dolatujący od Sekwany, pomyślałem o jednym dziwnym zjawisku, nad którym tobie radzę trochę się zastanowić. Jak dotąd, powtarza się często, a ostatnio coraz częściej. Zdarza ci się mianowicie to, co przydarzyło ci się ze mną: odszedłeś unosząc argumenty, ale nie pozyskałeś mojego głosu. A więc?
Źródło: „Kultura”, 9-10 / 1948
Niezwykły tekst-list. Napisany literackim językiem… czasami nieco staroświecki, ale interesujący.
„Szkice piórkiem” to jedna z trzech moich ulubionych książek. Nieco inne, ale wieńczące dzieło życia Boba są jego zapiski z Gwatemali. Dobrze, że tu Andrzej też jest 😉