Czesław Miłosz o Andrzeju Bobkowskim [1956]

EN_00976077_0906

Niedawno w warszawskim „Świecie” ukazał się artykuł Edmunda Osmańczyka na temat pojęcia postępowości. Autor dochodził w nim do wniosku, że kryteria postępowości są trzy. Postępowym jest człowiek który 1) lubi Partię Komunistyczną, 2) lubi Soviet Union, 3) jest przeciwny rasizmowi. Napisał i odłożył pióro z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

Opinia taka jest dziennikarską bajką i pozostanie nią również jeżeli podstawimy na miejsce Partii Komunistycznej jakąkolwiek inną partię a na miejsce Soviet Union jakiekolwiek inne państwo istniejące raz kiedyś od początku świata. Miłość do władz (partyjnych czy państwowych) należy wyłącznie do sfery oratorskich popisów, chyba że władze uchodzą za wcielenie mistycznej idei . Ta mistyczna idea wcielała się w różnych wąsatych osobników z wynikiem nie najlepszym. Za dziesięć lat może wcielić się na przykład w Chiny i wtedy dzisiejsi postępowcy zostaną napiętnowani jako reakcjoniści. Miałem zawsze dużo sympatii do Osmańczyka i nie rozumiem dlaczego w obecnej zmianie warty bierze na siebie funkcje od których inni wolą się uchylić.

Czyżby pojęcia postępowości i reakcyjności nie znaczyły dziś nic, z braku kryteriów? Podział ten jest bardzo stary. Symbolizuje go spotkanie rzymskiego żołnierza z Archimedesem w zdobytych Syrakuzach. Archimedes rysował wzór matematyczny na piasku, miecz rzymski przerwał mu to zajęcie – ale nie do żołnierza należeć miało zwycięstwo. Ludzkość dzieli się ostatecznie na tych, którzy wierzą, że z pracy umysłu zawsze coś wynika i tych, którzy uważają, że nie wynika nic, że o wszystkim decyduje siła (miecz albo pieniądz). Do tej prostej formuły da się też sprowadzić w bliższych nam czasach – w XIX-tym i XX-tym wieku – upartą walkę ludzi myśli z wrogiem noszącym nazwę filistra, burżuja czy soldateski.

Pogarda dla frajerów, traktujących poważnie filozofie i doktryny, jest szczególnie mocno zakorzeniona w Polsce, ku czemu istnieją w przeszłości liczne powody – przede wszystkim brak „stanu trzeciego” który w zachodniej Europie uprawiał naukę i sztuki. Obyczajowość szlachecka znakomicie podbudowywała maksymę „beatus qui tenet” naśmiewaniem się z mądrali, z przygłupków w cudzoziemskich strojach i w Kancie widziała kanciarza. Zbawienna impregnacja na błędne poglądy – cóż kiedy odrzucane nie dlatego, że błędne, ale dlatego, że poglądy. Prawdopodobnie ta obyczajowość tkwi głębiej w tak zwanych masach ludowych niż się przypuszcza. Dziedzictwo.

Nie o takim podziale trzeba mówić na jaki sili się Osmańczyk. Ten inny, głębszy i prawdziwszy, jest w pełni aktualny i tam, w Polsce, i tutaj, w diasporze. Osobiście wolę zaliczać się do frajerów. Rola ta naraża, i tu i tam, na, wysławiając się oględnie, przykrości, ale straszliwych klęsk ściąganych na zbiorowość przez ludzi „życiowych” widziałem dosyć. Przegrywają w końcu zawsze.

W „Kulturze” natrafiam od czasu do czasu na artykuły Bobkowskiego. Czyta się je z zainteresowaniem. Umie pisać. Od pewnego czasu męczy mnie jednak pewne pytanie. Czy naturalną równią pochyłą dla Polaka z chwilą kiedy wyzwoli się z powściągów konwenansu, jest uznać wszelką wielowarstwowość świata za lipę, puc i nawalankę? Bobkowski ma pasję i trzeba to ocenić. Tej pasji używa, żeby wyrażać swój wstręt do Europy i swoją nienawiść do europejskich wymoczków rozdzielających włos na czworo. Faktem jest jednak, że sam do nich należy i że niewiele go łączy z rzymskim żołnierzem w polskim czy w jakimś innym przebraniu. Inaczej mówiąc, mocą jakich kompleksów odszczepieństwa czerni sobie podniebienie?

W 1945 roku w Krakowie czytaliśmy z przejęciem fragmenty jego pamiętnika z okupowanej Francji, ogłoszone w „Twórczości”. Cieszyliśmy się: no, będzie prozaik całą gębą. Od tamtych prac, do korespondencji o wypadkach w Guatemali, jakaż niespodziewana droga. Bo tak: Guatemala była aferą raczej smutną. Najbardziej trafia mi tutaj do przekonania ocena mieszkającego w Meksyku Victora Alby: mała grupka komunistów, zdobywszy władzę, działała świadomie jako prowokatorzy – na szkodę kraju. Guatemali potrzebna była mądra reforma rolna i rządy – jednak słowo to nie straciło zastosowania – postępowe. Ustalając, w wariacki sposob, pod drzwiami Stanów Zjednoczonych, „demokrację ludową”, komuniści – zapewne tylko mały sztab świadomy celu, otoczony naiwnymi – dążyli do ściągnięcia interwencji która by podniosła nacjonalistyczną temperaturę w Ameryce Łacińskiej i wzmogła nienawiść do „gringos”. Za tę wielkoświatową strategię płacił chłop-Indianin. Ale Bobkowski tylko zacierał ręce i wykrzykiwał: „Wal! Kol! Siecz! Z pepeszy ich! Z pepeszy!” Czasem się stwierdza, że węzły gordyjskie są nie do rozplątania. Jednak ton świadczy o tym, czy się je dostrzega, czy też sprowadza się historię do zabawy w policjantów i do gonitwy good guys za bad guys.

Teraz Bobkowski ogłosił artykuł „Po trzęsieniu spodniami„- o literatach w Polsce. Jako pamflet – tradycje Nowaczyńskiego są godne utrzymania – taki artykuł jest na miejscu a gniew Bobkowskiego jest słuszny. Literaci w Polsce wmanewrowali się w głupią sytuację i gdyby „lud wyszedł na ulicę”, na nich, jako na beniaminkach i łgarzach, wszystko by się prawdopodobnie skrupiło. A jednak coś tu jest nie w porządku. Teza Bobkowskiego, przełożona na mniej ozdobne narzecze, brzmi: „Prosza pana, jakaż tam ichnia filozofia. Ot, przyszli, za morda, z przeproszeniem wzieli, wiadomo, żyć trzeba, oni ludzie bojące, tak i piszo jak jeim każo. A swoboda, odliga, at, prosto żeby ludzi manić. Pokrzyczo, pokrzyczo i uspokojo sie”. Teza taka ma wielu zwolenników, między innymi wśród szczytów Partii hołdujących zasadzie „beatus qui tenet” . Na dłuższą metę dzieli ona jednak słabość wszystkich rozumowań opartych na przekonaniu, że prawdziwym motorem historii jest tylko bomba, pepesza i nagan. Nie jest to prawda. Zmiany w Polsce są znaczne i choć nie skłaniają na razie do wielkiego optymizmu, ani nie budzą żadnych tęsknot do tamtej ciasnej przestrzeni otoczonej drutami, należy ocenić ich potencjalną dynamikę, polegającą na ujawnieniu sprzeczności.

Zwolennik żołnierza rzymskiego chce zawsze rozwiązań całkowitych. Nie wierzy, że myśl bywa kroplą drążącą skały. Wychodząc z założeń Bobkowskiego, nie warto tym wszystkim się zajmować. Było g i jest g. Możliwe, ale wtedy nie warto czytać, pisać, tłumaczyć z jednego języka na inny, zabiegać nad wydawaniem periodyków i książek – ani w Polsce, ani we Francji ani w Guatemali. Niewątpliwie, żadne dyskusje o nauce, literaturze i sztuce nie ocałą czlowieka który cierpi. Od nich zależy jednak wiele – a na pewno los tych co są dzisiaj dziećmi.

Rozmawiałem z ludźmi którzy kilka miesięcy temu wrócili do swoich zachodnich krajów z Workuty. Nikt nie będzie uważać tamtych polarnych okolic za wylęgarnię subtelnych intelektualnych igraszek. A jednak i tam sprawdza się wyższość umysłu nad bezwładem siły. Proces psychiczny, dokonujący się w grupach narodowościowych, skłóconych i nienawidzących się wzajemnie, doprowadził do zbliżenia ich komitetów i do współpracy. Tylko dzięki temu możliwa była organizacja pamiętnego strajku, po którym warunki życia więźniów poprawiły się o 200 procent. Dyskusje toczące się w Workucie – i na obszarze całej Rosji – pod hasłem: władza – związkom zawodowym, ziemia – chłopu, nie zasługują na lekkie traktowanie. Zdziwi się może Bobkowski, ale z ust eks-więźnia Workuty usłyszałem ocenę mego „Ketmanu” jako analizy trafnej.

Czyż mamy prawić sobie nawzajem dusery? Artykuły Bobkowskiego –  o Guatemali, o Stanach Zjednoczonych, o trzęsieniu spodniami – były reakcyjne to znaczy nonszalanckie bez precyzji. Być może autorowi dziennika z okupowanej Francji świat z biegiem lat znacznie się uprościł. Fenomen zbyt wyrafinowanych osobników, których drażni zegarkowy mechanizm ukryty w rzeczach i którzy wolą uciec się do siekiery, nie jest nowy. Najczęściej nieświadomi są, że i ich programowy anty-intelektualizm powoduje następstwa. Nie chodzi tutaj bynajmniej o jeden artykuł ale o całą postawę pokazywania języka. Komu? W narodzie w którym „bić frajerów!” stoi na sztandarze? Ktoś musi powiedzieć Bobkowskiemu, że powierzanie się „naturalnym skłonnościom duszy polskiej” wyjałowi go i zniszczy. Autorów umiejących pisać jest mało. Czy nie przyszło mu do głowy, że kto pisze po polsku, wywiera, chce czy nie chce, jakiś wpływ tam, nad Wisłą? Jego zdaniem i zdaniem większości dzielnych Sarmatów, nie. No, bo tam Iwan.

Przypisek.

Niech to nie będzie zrozumiane, jako namawianie kogokolwiek do dydaktyzmu, służby, misji, odpowiedzialności społecznej i tak dalej. Co jest najbardziej chyba potrzebne, to zupełna wolność i spontaniczność. Jednak może to nie to samo co odruchy?

Źródło: „Kultura”, 7-8/1956



Kategorie:Artykuły, Źródła

Tagi: , ,

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: