Geopolityka „Kultury” – Juliusz Mieroszewski a współczesność

mieroszewski_juliusz

Podczas lektury wydanego przed kilkoma laty „Listów z Wyspy” Juliusza Mieroszewskiego, jednego z najwybitniejszych redaktorów i publicystów paryskiej „Kultury”, dwie rzeczy zwracają uwagę szczególnie – przenikliwość ocen i ich aktualność. Chociaż pisane w zupełnie innej epoce, w czasie zimnej wojny, z perspektywy polskiego emigranta w Londynie, wiele z obserwacji Mieroszewskiego mogłoby znaleźć bezpośrednie zastosowanie do opisu współczesności – nawet w formie dosłownego cytatu. Dotyczy to szczególnie ocen sytuacji geopolitycznej, co – powtórzmy – zaskakuje i budzi podziw tym bardziej, że wydawałoby się przecież, że w porównaniu do lat 50-tych czy 60-tych, świat, w którym żyjemy, jest już zupełnie innym światem, układ sił uległ zasadniczej zmianie, a polityka największych światowych potęg – zarówno wewnętrzna, jak i wzajemna – w żaden sposób nie daje się porównać do tej sprzed lat kilkudziesięciu.

„Wszystkich nas Europejczyków, cechuje „europocentryzm”” – pisał Mieroszewski w eseju „Finał klasycznej Europy” z 1950 roku. „Nawykiem, na który złożyły się wieki, rozpatrujemy wszystkie sprawy tego świata pod kątem widzenia Europy. Mówiąc – „cywilizacja”, mamy na myśli cywilizację europejską, mówiąc – „nauka”, mamy na myśli naukę europejską, mówiąc – „sztuka”, mamy na myśli Corregia czy Renoira, w każdym wypadku nie Hokusaia. Nasz europocentryzm posuwamy znacznie dalej; mówiąc czy pisząc patetyczną frazę: „zbawienie świata” zależy od takiego czy innego faktu, myślimy oczywiście o „zbawieniu” Europy. Rozważając ewentualność trzeciej wojny światowej, zakładamy z góry jej europejski charakter, ufając, że wybuchnie w sercu Europy jako nowa wyzwoleńcza wojna ludów.

Tymczasem nie trzeba być jasnowidzem, aby przewidywać, że owa trzecia wojna światowa, jeżeli wybuchnie – wybuchnie pomiędzy dwiema pozaeuropejskimi potęgami. I w tym sensie nie będzie to wojna europejska. Będzie to wojna z Azji z Ameryką między innymi i o prymat nad Europą”.

Podobne prognozy możemy odnaleźć również w tekście Mieroszewskiego „ABC polityki „Kultury”” z 1966 roku. „(…) oś światowego konfliktu przesunęła się z Europy do Azji. Skłonny jestem przypuszczać, że w najbliższych latach czeka nas seria wojen azjatyckich, lecz nie europejskich. (…) Z wszelkich możliwych konfliktów wojennych najbardziej prawdopodobny jest zbrojny konflikt amerykańsko-chiński. (…) Amerykanie nie mogą wycofać się z Pacyfiku. Alternatywą amerykańskiej polityki globalnej jest tylko chaos. Gdyby doszło kiedyś do konfliktu zbrojnego amerykańsko-chińskiego w formie pośredniej lub bezpośredniej – Sowiety, w moim przekonaniu, zachowałyby de facto neutralność. Dla celów propagandowych piętnowaliby amerykańską”agresję” – zaoferowaliby Chinom pomoc techniczną na warunkach dla Pekinu trudnych do przyjęcia i na tym by się skończyło. Rosjanie wykorzystaliby zaangażowanie Ameryki w Azji, by umocnić swą pozycję w Europie. (…) Im zaangażowanie i trudności Amerykanów w Azji byłyby większe – tym cena za sowiecką de facto neutralność byłaby wyższa. Nie ulega wątpliwości, że pomagając wydatnie Chinom, Sowiety niczego by nie zyskały – natomiast de facto neutralność przyniosłaby im same korzyści”.

Szczególne miejsce w publicystyce Mieroszewskiego zajmuje kwestia stosunków polsko-rosyjskich. „Nigdy w naszych dziejach nie byliśmy partnerem Rosji. Zawsze byliśmy rywalem – zwycięskim lub pokonanym” – pisał w tekście „Tysiąc lat i co dalej?” z 1966 roku. „Jako podbity rywal produkowaliśmy jednocześnie pokonanych-niepogodzonych i pokonanych-serwilistów. Ów schemat historyczny powtórzył się jeszcze w okresie Powstania Warszawskiego. Na barykadach walczyli pokonani-niepogodzeni, a w Komitecie Lubelskim urzędowali pokonani-serwiliści. Na emigracji ci z nas, którzy w polityce widzą coś więcej niż manifestację i „ślubowania” – od dawna zdają sobie sprawę z tego, że nasza polityka w stosunku do Rosji wymaga gruntownego przemyślenia. W wielowiekowej walce o przywództwo na Wschodzie w sensie terytorialnym zostaliśmy pokonani. W konsekwencji, jeżeli przez „ideę Jagiellońską” rozumieć ekspansję terytorialną – wypada obiektywnie stwierdzić, że „idea Jagiellońska” stała się anachronizmem. Stwierdzenie powyższych faktów nie oznacza jednak bynajmniej, że polska „misja na Wschodzie” dobiegła kresu. Oznacza tylko to, że cele i strategia owej misji muszą ulec zmianie. Musimy uznać, że w dziedzinie stosunków polsko-rosyjskich nie ma łatwych rozwiązań. W tego typu historycznym gąszczu nienawiści, kompleksów i uprzedzeń nie można niczego załatwić przy stole konferencyjnym. Gdyby na skutek takich czy innych konferencji międzynarodowych wojska sowieckie opuściły Europę Wschodnią – byłoby to osiągnięcie o ogromnym znaczeniu. Bylibyśmy niepodlegli, lecz na jak długo? Gdyby Moskwa wycofała swoje wojska, lecz zachowała w stosunku do nas wrogą i nieufną postawę – w dalszym ciągu wisiałby nad nami rosyjsko-niemiecki miecz następnego rozbioru Polski.

Logicznie biorąc, mamy przed sobą tylko dwa rozwiązania. Albo Rosję pobić, albo się z nią ułożyć. Ponieważ nie możemy jej pobić, musimy się z nią ułożyć. Na to, żeby się z nią ułożyć, musimy ją wpierw zmienić. I w tym miejscu rozpoczyna się nasz problem. (…) W tym miejscu dotykamy jednego z historycznych punktów newralgicznych w stosunkach polsko-rosyjskich. Ów kompleks „miłości-nienawiści”, który charakteryzuje obie strony – polega na tym, że Rosjanie doceniają siłę przyciągania polskiej kultury, obawiają się jej jagiellońskiego potencjału. Rosjanie nie ufają nam, bo jeszcze dziś patrzą na nas jak na potencjalnego rywala. (…)

Chciałbym przekonać cierpliwego czytelnika, że żadne „wyzwolenie”, ewakuacje czy nawet gwarancje nie zmieniają na jotę faktu, że Rosja, a nie Ameryka jest naszym potężnym sąsiadem, od którego postawy i polityki w znacznej mierze zależy nasze bezpieczeństwo. Nie możemy Rosji pobić i nie chcemy przed nią kapitulować. Jedynym rozwiązaniem jest tchnąć nową treść w naszą „misję wschodnią” i dążyć do takich przemian w Rosji, które umożliwiałyby nam zapoczątkowanie nowego rozdziału w dziejach polsko-rosyjskich”. (…) Polacy wszystkimi dostępnymi środkami powinni rozładowywać rosyjski zastarzały kompleks antyzachodni, który dziś jest historycznym anachronizmem.

Przede wszystkim winniśmy sami wydobyć się z politycznego letargu i odzyskać naszą inicjatywę na Wschodzie. Winniśmy zerwać ze schematem, który w stosunku do Rosji dzieli Polaków na dwa przeciwstawne obozy: serwilistów i likwidatorów. Ani jedni, ani drudzy nie mają żadnej szansy odzyskania inicjatywy na Wschodzie i nigdy nie zdobędą statusu partnera Rosji. Choć tak serwiliści, jak i likwidatorzy powołują się na historię, ani jedni, ani drudzy nie są dziedzicami tradycji polskiej „misji na Wschodzie”. W gruncie rzeczy bowiem istotą owej misji nie był nigdy program likwidacji Rosji, lecz czynny udział Polski w przebudowie i w zorganizowaniu europejskiego Wschodu. (…)

Polska de facto jest kluczem Europy do Rosji i kluczem Rosji do Europy. W przyszłości Rosjanie będą musieli albo porozumieć się z Polakami, albo wyjść z Europy. Bez Polski nie zorganizują bowiem trwałego systemu bezpieczeństwa. Związek polsko-czechosłowacko-węgierski w sojuszu z przebudowaną przyszłą Rosją – tworzyłby ugrupowanie, które równoważyłyby z nawiązką najpotężniejsze nawet Niemcy. Co innego jest jednak sojusz czy związkiem i federacją niepodległych państw, a co innego jest system „pasa satelickiego”, który w razie kryzysu nie zwiększy, lecz przeciwnie – pomniejszy bezpieczeństwo Rosji”.

W swojej publicystyce, Juliusz Mieroszewski zwracał też szczególną uwagę na rolę Polski w Europie Środkowo-Wschodniej. „Polska nie jest „skazana na wielkość”, lecz dzięki swej pozycji geopolitycznej nie może być „Szwecją” – pisał w eseju „Może zdarzyć się i tak” z 1970 roku. „Będziemy albo średnim mocarstwem, które spełnia konkretną rolę w Europie Wschodniej – albo Królestwem Kongresowym czy satelicką Polską Ludową czy nieludową. Upadek Pierwszej Rzeczypospolitej był spowodowany zwichnięciem proporcji pomiędzy Rosją a Polską. Inaczej mówiąc – by przywrócić ową proporcję do znośnych wymiarów albo Rosja musi być osłabiona, albo Polska wzmocniona. (…)

Partnership jest zawsze współpracą i rywalizacją. Nikt w tej sprawie nie powinien mieć żadnych wątpliwości. Rosja nie uzna nas nigdy za równoważnego partnera, dopóki nie uzna nas za rywala na wschodzie Europy. Z kimś niezdolnym do rywalizacji nie ma powodu szukać partnershipu. To jest elementarna zasada, która obowiązuje zarówno w polityce, jak i wielkim businessie.

Ktoś powie, że to są „sny o potędze”, „idea Jagiellońska” itp. Niczego podobnego nie mam na myśli. Przyjdzie chwila, kiedy Ukraińcy, Bałtowie i Litwini – będą mieli szansę zdobycia jeżeli nawet nie pełnej niepodległości, to w każdym razie autentycznej autonomii. Polska powinna popierać interesy tych narodów w Moskwie i bronić ich przed Moskwą.

Można wysunąć pozornie logiczny argument, że nie mamy powodu poświęcać naszych interesów dla interesów ukraińskich, że nie powinniśmy pogarszać naszych stosunków z Rosją, „adwokatując” w sprawie ukraińskiej czy litewskiej.

Istotą stosunków polsko-rosyjskich była zawsze rywalizacja i tę rywalizację przegraliśmy nie bezpośrednio z Moskwą – tylko na Ukrainie. Ówczesnym narodom wschodnioeuropejskim nie mieliśmy niczego do zaoferowania poza wyzyskiem i kolonizacją i z tej przyczyny o „idei jagiellońskiej” Polacy mówią z namaszczeniem, a Ukraińcy czy Litwini mówią z odrazą.

Nie proponujemy federacji polsko-ukraińskiej, tym mniej nowej wyprawy na Kijów. Lecz, mówiąc obrazowo, wygrać z Moskwą możemy jedynie na Ukrainie. Przy odpowiedniej koniunkturze odbudować nasz status w stosunku do Rosji będziemy mogli wówczas, gdy narody oddzielające Polskę od rdzennej Rosji będą pewne naszej przyjaźni i poparcia. To nie jest imperializm, ani „idea Jagiellońska”, lecz zwyczajna, rozsądna polityka. Rozsądna i dalekowzroczna polityka jest rzeczą daleko trudniejszą niż imperializm. (…)

Jedną z tez niniejszego wariantu sytuacyjnego jest pogląd, że o tym, czy będziemy, czy nie będziemy równorzędnym partnerem Rosji – zdecydują nie Rosjanie tylko Ukraińcy, Litwini, Białorusini, Bałtowie. Jeżeli w korzystnej koniunkturze zdołamy przekonać te narody, że Polska ma im coś więcej do zaoferowania niż Moskwa, że nasza polityka nie ma nic wspólnego z imperializmem czy zaborem – wówczas niejako automatycznie odzyskamy naszą utraconą pozycję vis-a-vis Rosji. (…) Im więcej będzie się liczył ambasador polski w wolnym Kijowie – tym więcej będzie się liczył ambasador polski w Moskwie”.

„Pogłębmy w nas samych poczucie polskiego kryzysu historycznego, otrząśnijmy się z tradycjonalizmu i zacznijmy „od nowa” bez precedensu” – pisał Mieroszewski w tekście „O reformę „zakonu polskości” z 1952. „Naród, który zatraca zdolność pobierania bezprecedensowych decyzji, jest narodem starym”.

Mieroszewski marzył o wielkiej Polsce, wielkiej nie w sensie terytorialnym, ale w sensie dalekosiężnej, ambitnej wizji i celów. „Wizja jest krystalizacją dążeń i pragnień aktywnie myślących ludzi danej społeczności narodowej. Na dalszą metę to, do czego część danego społeczeństwa świadomie dąży i czego pragnie – w znacznie większym stopniu determinuje los narodu niż tak zwane obiektywne czynniki zewnętrzne. Podobnie los jednostki jest w znacznie większym stopniu determinowany przekonaniem o słuszności wytyczonego celu i wolą jego realizacji niż tak zwanymi obiektywnymi warunkami. Ludzie z wizją i wolą osiągają swoje cele – często wbrew piętrzącym się przeciwnościom. Wierzę, że w ostatecznym rozrachunku tak jednostki, jak i narody decydują o swoich losach w znacznie większym stopniu, niż mogłoby się to wydawać na podstawie analizy tak zwanych obiektywnych warunków (…).

Mówiliśmy o pierwszeństwie wizji, której brak uniemożliwia wypracowanie programu. Jeżeli nie będziemy mieli sformułowanej wizji Polski, jakiej pragniemy – zmiana obiektywnych warunków może nas zaskoczyć i nie będziemy mieli odpowiedzi na podstawowe pytania i problemy (…).

Polskość trzeba praktykować – trzeba nie tylko być zaangażowanym, lecz trzeba przemyśleć polską problematykę i trzeba budować w swej duszy wizję Polski w oparciu o zasady chrześcijańskie, bacząc uważnie, by w naszej wizyjnej Polsce obrona interesu narodowego nie oznaczała krzywdy pobratymczego narodu. Na dalszą metę bowiem realne jest tylko to, co jest słuszne. Cele niesłuszne bywają osiągalne, lecz niesłuszne rozwiązania czy układy sytuacyjne nigdy nie są trwałe. Dlatego wizja, by w przyszłości choćby częściowo mogła być przetłumaczona na politykę realną, musi być słuszna i moralnie bez skazy. Wizja przyszłej Polski winna być oparta na zasadach chrześcijańskich i na kulturze typu zachodnioeuropejskiego. Chciałbym jeszcze raz podkreślić z naciskiem, że wizja moralnie słuszna, intensywnie wyznawana przez część choćby narodu, jest siłą historiotwórczą”.

„Polacy powinni poczuć się na nowo historycznym narodem” – czytamy w „Tysiąc lat i co dalej?”. „Wieczne deklamowanie o „Polsce walczącej”, o niepodległości i pięcioprzymiotnikowych wyborach – nie jest ani historią, ani polityką, ani programem. Historyczny naród musi mieć świadomość celu i dróg do owego celu wiodących, ponieważ państwo nie może być tylko osiedlem mieszkaniowym – choć niepodległym i demokratycznie rządzonym. Państwo musi być czymś więcej. I tego „więcej” nie umieliśmy dotąd odnaleźć”.



Kategorie:Artykuły, Źródła

Tagi: , , , , ,

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: