Jest w Polsce spokój, opanowanie, gotowość. Z wyglądu miasta, z tętna stolicy, mierzonego objawami zewnętrznymi, nikt by się nie domyślił, że to przecież stolica kraju, który jutro już może będzie musiał stanąć do walki, jeśli komuś tam na szerokim świecie nie dopiszą nerwy, jeśli ktoś tego spokoju naszego nie doceni i przeciągnie choćby o milimetr strunę. W kościołach tylko, pełniejszych niż zwykle, tylko w żarliwszym niż zazwyczaj szepcie modlitw przed ołtarzami, czujne ucho mogłoby się dosłuchać, że Polska głęboko przeżywa tę chwilę osobliwą, przeżywa ją nie zewnętrznymi gestami, ale skupieniem sił duchowych. Psychicznie jesteśmy już na wojnę przygotowani zupełnie; nie znaczy to, żebyśmy jej gwałtem chcieli; ale narzucona – nie zaskoczy nas. Przyjdzie, jak coś zwykłego, co zawsze naród spotkać może i co trzeba dobrze, jak najlepiej wypełnić.
Na głuchej wsi mazowieckiej, kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy, rozmowa w niedzielne popołudnie z kilku gospodarzami. Są wśród nich starsi, co pamiętają wielką wojnę, są młodzi, którzy jeszcze nigdy w ogniu nie byli. Mówi się zrazu o sprawach zwykłych, miejscowych, potem, takim samym tonem, o ostatnich wydarzeniach politycznych. Pada jako konkluzja zdanie: — Jak będą się zanadto stawiać i na nas nałazić, no to trzeba już chyba będzie raz tych Germańców pobić. Żeby był spokój. Innej rady nie ma.
Tak jest dobrze i tak być powinno: gotowość. Byle ta gotowość nie wyradzała się w zastój. Rozmawiam z wziętym adwokatem warszawskim: — Od miesiąca — powiada mi — w kancelarii pustki. Nowych klientów prawie nie ma. Nikt nie rozpoczyna spraw, bo jeśli ma być wojna… Mówi mi młody człowiek (kategoria A, oficer rezerwy): — Miałem sobie kupić nowe palto wiosenne, ale wstrzymuję się, bo jeśli ma być wojna… To już nie jest dobrze. Sztuka bowiem gotowości dojrzałej polega na tym, by być gotowym w niczym nie zmieniając normalnego trybu życia ani planów na przyszłość. Pewnie — za granicę wyjeżdżać bez koniecznej potrzeby, ot sobie dla rozrywki, raczej się w takich chwilach jak obecna nie radzi. Ale poza tym?
No, ale będzie wojna, czy nie?
Żebyż to być prorokiem! Ale bez pudła można zaryzykować twierdzenie, że najlepszą odtrutką na wojnę jest gotowość do wojny (si vis pacem, para bellum — banalne to, ale zawsze prawdziwe), natomiast zastój wewnętrzny w oczekiwaniu wojny musi z całą koniecznością wojnę przybliżać, bo po prostu nie ma z niego innego wyjścia. To nieprawda, że w obliczu możliwej, czy grożącej wojny powinny na drugi plan schodzić sprawy wewnętrzne, czy wprost codzienne kraju, choć ta teoryjka czepia się słabszych głów. W obliczu wojny życie musi być właśnie — intensywniejsze, bo wojna toczy się w dzisiejszych czasach na długo przed jej wypowiedzeniem, nie na polach bitew, ale w walce psychicznej: kogo stać na więcej nerwów i prężności. Co więcej — właśnie w obliczu wojny dokonują się ważne zmiany w psychice narodowej, krystalizują się w szybszym tempie poglądy i zapatrywania. W Polsce odczuwa się to obecnie bardzo wyraźnie. Niechże tych procesów całkowania się narodu nie osłabia zastój życia codziennego, który nie tylko może wprowadzić zamęt w stosunki gospodarcze, ale także odcisnąć się fatalnie na twórczości umysłowej, a tej nigdy nam bardziej nie było potrzeba, jak dzisiaj.
Trzeba bowiem sobie zdać sprawę, że Niemcy przechodzą obecnie ciężki kryzys ideowy. Trzeszczy w swoich najistotniejszych podstawach doktryna hitlerowska, doktryna narodowego państwa niemieckiego, doktryna konsekwentna i przez to sugestywna. Wywróciła się w ciągu jednej nocy, gdy zmotoryzowane kolumny niemieckie zajmowały Czechy. Niemałych wysiłków, niemałych łamańców myślowych trzeba, by jakoś wytłumaczyć tę doktrynalną woltę. Przez lata całe historiozofia hitlerowska bardzo źle się wyrażała o Karolu Wielkim, przeciwstawiając mu jako wzór, a dla dzisiejszych pokoleń prototyp do naśladowania — saskiego Widukinda. I oto przed kilku dniami, w dzień I-go maja, sam Rosenberg jedzie do Akwizgranu, by tu wygłosić mowę… ku czci Karola Wielkiego i by obwołać Hitlera drugim Karolem Wielkim.
Dość sucho również wyrażano się w hitlerowskiej publicystyce o Bismarcku. I oto Geburtstag Hitlera staje się okazją do przypominania polityki „Żelaznego Kanclerza”, który nagle staje się niemal poprzednikiem Fuhrera. Bismarckowska pickelhauba zjawia się na ilustracjach w prasie, a wieniec od kanclerza Hitlera manifestacyjnie zdobi grobowiec nowego poprzednika.
Nie tylko jednak polityczna doktryna hitleryzmu łamie się w zygzakowatą linię, świadczącą o jakimś ciężkim kryzysie myślenia przywódców. Rozpływa się również w nicość doktryna kultury i obyczaju hitlerowskiego. Ruchy narodowe wszędzie — to wynika z ich struktury psychicznej – głoszą postulat surowości życia, wysokich wymagań moralnych, pewnego neopurytanizmu.
Mussoliniemu udało się w znacznej mierze przekształcić życie obyczajowe Włoch, wzmocnić rodzinę, przeprowadzić skuteczną walkę z zalewającą całą zresztą Europę murzyńsko-amerykańską cywilizacją dancingową. Rzym jest dziś miastem spokojnym, cichym i porządnym, bez nocnego życia, miastem pracy. Literatura faszystowska zerwała z paryską tematyką trójkąta małżeńskiego, prasa przestała rozpisywać się o „pikantnych” procesach, morderstwach i samobójstwach, wyrugowano z ulic i kiosków gazetowych pornografię. Hitleryzm zaczynał w podobny sposób. Ale jakoś szybko się urwała gorliwość. Nocne życie Berlina powróciło właściwie do stanu przedhitlerowskiego, tyle, że się może bardziej zdemokratyzowało, co w danym wypadku nie jest plusem. Wyklęty murzyński jazz rozbrzmiewa po dawnemu i w lokalach publicznych i z radiostacji niemieckich. W pismach ilustrowanych coraz więcej nagości, filmy z setkami girlsów usiłują robić konkurencję filmom amerykańskim, grzmi się na Roosevelta, ale jednak ten imperializm amerykańskiej głupoty obyczajowej wciska się z powrotem przez film, przez książkę, przez prasę. Nawet „entartete Kunst”, wyświecona z muzeów i wystaw, wraca tylnymi schodami; wystarczy przejrzeć sobie ilustracje z „Lustige Blatter”.
U dna całej sprawy leży kryzys moralny. Moralność narodowo-socjalistyczna bez sankcji metafizycznej, bez oparcia o religię, wikła się ustawicznie w sprzeczności. Zapytałem przed paru miesiącami jednego z dziennikarzy niemieckich, bawiących w Warszawie, czym sobie tłumaczyć wyraźny powrót pornografii w czasopismach niemieckich. Odpowiedział mi bez wahania i z pewnością siebie: — Najważniejszym problemem Niemiec jest problem populacyjny. Potrzebujemy dzieci, za wszelką cenę dużo dzieci. Obojętne jest zupełnie, czy są to dzieci ślubne, czy nieślubne. Toteż utrzymywanie obywateli w stanie pewnego podniecenia seksualnego wychodzi raczej narodowi na pożytek. Dlatego wycofaliśmy się z bezsensownej, narzuconej narodom aryjskim przez chrześcijaństwo, fałszywej wstydliwości. To nie prowadzi do celu.
Krótkowzroczność tej tezy jest tak oczywista, że szkoda każdego słowa. Ale jakże charakterystyczne jest to dla tego chaosu pojęć, jaki wytwarza się ostatnimi czasy w Niemczech w atmosferze upajania się sukcesami demonstrowania siły. Można natomiast mieć poważne wątpliwości, czy ta siła, gdy przyjdzie jej użyć naprawdę, a nie na defiladzie Unter den Linden, nie okaże się siłą fikcyjną. Bo naród, który wejdzie w wojnę w takim kryzysie ideowym i kulturalnym, w jakim znajduje się naród niemiecki, może łatwo stracić busolę. Zwłaszcza naród niemiecki, przyzwyczajony do nakazów z góry, wyraźnych i jednoznacznych.
Nigdy powtarzanie tego nie będzie zbyt częste: w obliczu możliwości wojny właśnie najważniejsze stają się dla każdego kraju problemy wewnętrzne. Wszystkie: polityczne, gospodarcze, społeczne, obyczajowe, kulturalne. Łatwiej je wtedy rozwiązywać, bo powaga sytuacji automatycznie usuwa na bok wszelkie względy uboczne, wytwarza atmosferę lepszego wzajemnego rozumienia się. Tak jest obecnie w Polsce. I na pewno — nie tylko dlatego, co powiedział w Sejmie min. Beck o naszej polityce zewnętrznej, dałoby się dziś osiągnąć jednomyślność. Dało by się ją tak samo osiągnąć dla wielu oczywistych, choć leżących odłogiem problemów wewnętrznych. Chwila jest szczególnie ważna, taka jaka zdarza się raz na kilkadziesiąt lat. Stajemy naprzeciw narodu niemieckiego, przechodzącego kryzys ideowy wszelkimi możliwościami wyjścia z kryzysu u nas. Nie trzeba tłumaczyć, jaką miało by wagę osiągnięcie monoideowości polskiej, gdyby doszło do wojny.
Bo jeśli ma być wojna…
Bo jeśli ma być, to nie ma ani chwili czasu do stracenia, nie tylko na zbrojenie się, nie tylko na rozbudowę przemysłu wojennego, nie tylko na mobilizację psychiczną – to wszystko się już robi.
Ale także nie ma chwili czasu do stracenia na wzbogacenie życia narodowego w każdej dziedzinie, bo wojna dzisiejsza jest wojną totalną, w której mierzą się ze sobą nie same armie, ale całe narody. Całe, to znaczy we wszystkich swych przejawach. Im zwykłe, codzienne życie będzie pełniejsze, tym silniejszy będzie naród, ruszający do boju.
Gdy państwo całą swą gospodarkę nastawia na wojnę, gdy musi skoncentrować na jej przygotowanie cały wysiłek finansowy, skąpiąc – i słusznie – na wszelkie inne cele, społeczeństwo wziąć musi na siebie tym cięższy obowiązek utrzymania życia kraju w stanie najzupełniej normalnym. Bo przecież każdy sposobiący się do boju naród wiedzieć to dobrze powinien, że cele, jakie się stawia, i które zdają się być prawie nieosiągalne na innej drodze, niż wojennej, osiąga się nieraz właśnie wtedy – bez wojny.
Z rzeczy wielkich przechodząc do małych: Myślę, że ów oficer rezerwy, o którym była mowa, powinien czym prędzej kupić to palto. I tak dalej, i.t.d.
Źródło: „Prosto z Mostu”, 20/1939
Kategorie:Źródła
Skomentuj