I.
W nieprzemożonych brzegach miota się Dniepr szeroki,
porywa ciężkie głazy, srebrzystą pianę przędzie,
z powiewem wiatru płyną łabędzie,
na dnie błękitnych jezior drzemią obłoki;
nocami chór rusałek dziewczyny śpiące woła,
duchy pobitych Tatarów pędzą przez rżyska.
Znów dzień. Stąpają ludzie, skrzypią w zaprzęgu koła,
gdzieś za wiśniowym gajem tłuką się dzwony…
Leżysz w wysokiej trawie, czekasz, aż z bliska
wybuchnie księżyc czerwony.
Ramiona zarzuć pod głowę i w gwiazdy patrz.
Od mgłami okrytej rzeki odgłosy słabe –
Leżysz w półjawie, w półśnie. Rankiem dorodna klacz
rozdyma różowe chrapy, szyję łabędziem zgina…
Z miejsca wypuszczasz ją w cwał,
i z wichrem jasnych szabel
za tobą wierna drużyna.
Chodzą rozłogiem polnym poważne dropie,
u wzgórza koniom spod nóg wybiega suseł.
Wachlarzem szare byliny na porzuconym okopie,
gdzie krew minionych pokoleń zlepiła zwały grud;
w kotlinie siwe woły, zrównuje codzienny trud
dalekie krzywdy, zemstę w niepamięć cofa;
i tylko serce drży, i nie chce z lat przymusem
zgodzić się gniewna strofa.
Jakaż posępna noc! Tak wolno płynie czas,
skrzydła złamane na wichrze bezsilnie wlokąc.
Uderza w ślepe szyby kłamliwy blask,
i dłoń zaciskam drżącą i głowę na stole kładę…
Przez blade rozlewy mgieł, ku niecofnionym wyrokom
przepływa pochód widziadeł.
Wozy ładowne bronią grzęzną w roztopach,
wierzchowców długie grzywy faluje łagodny rytm,
Dzwonią strzemiona o szable, podkuta stopa
krzesze błękitne iskry, kwiaty na szarych bluzach…
W ciemnych obłokach zwid:
– natchnienie idących wieków,
tryumfująca Meduza.
W izbach chrapiący zaduch, potem oblane czoła,
burza o ściany ciska ciałkami zabitych mew –
księżyc zagląda w szyby, na rozłóg woła,
sny malowane srebrem rai dziewczynom –
szumne topole jęczą, orlęce skwiry i gniew
nad śpiącą, nad Ukrainą.
Jadą młodzieńcy na śmierć hańbiącą z uporem,
dziewczyna bujne warkocze targa u strzemion;
mdleją znużone ręce, oczy patrzeniem chore,
glina cmentarne drzewa w gorącą krew bogaci…
Ciężko umierać przedwcześnie rozmiłowanym,
o ziemio,
w twojej doczesnej postaci.
W uroczną złą godzinę do okna puka wisielec,
skronią do progu przypada, przy klamce rzęzi,
na szyi sina pręga, plamy na ciele,
pot ze śmiertelnej koszuli spływa do stóp.
Północne wichry wyją w gąszczu gałęzi,
śpiewają ludzkim ciałom wyrok i karę…
Przepływa noc żałobna
i cała ziemia, jak grób,
przykryta czarnym sztandarem.
Ach, nie oderwać tych palców, co zacisnęły rękojeść,
ni oczom widziadła sławy nie odjąć.
Rży niespokojny rumak i cięży szabla przed bojem,
upiór straszliwych poświęceń nad nami wstał –
słyszysz…
– to północ mroźna bije spiżową melodią
w szeregi milczących ciał.
Świecą rude pożary. Trujące chwasty
głuszą jęczmiona i żyta, w sadach się plenią.
Skrzypią zatrute studnie. Na wargach uśmiech zastygł.
Giną legiony bitne, wylęgłe z krwi i potu –
i jako noc przed świtaniem,
grozi wstrząśniętym sumieniom
cień ostatniego szafotu.
II.
Pastuch z biczyskiem przez ramię. Zorza nad Zbruczem.
Twarz w purpurowych obłokach, włosy rozwiały się krucze,
spadły zawieją szumiącą na łęgi, jary i pola,
budzą uśpionych nad ranem, jęczą w topolach,
aż czarne wrony w krzyk. Gwiazdy pobladły. Już świta.
Źrebcowi w trawie zroszonej grzęzną kopyta.
Liliowy dym ponad moczar. I słońce do góry pnie się
sosen mosiężnym pożarem podpalić senne Polesie.
W chłodnej, zielonej krynicy przegląda się dymny Korosteń,
ścieżki, gdzie Olga knehini chadzała, zarosły ostem,
przebrzmiało echo starym, drewlańskim obozom,
kurhany trawą porosły, ruiny brzozą,
zagasły ognie strażnicze. Gdy gwiazdy iskier nakrzeszą,
barani kożuch na głowę wciąga poleszuk,
i tylko konie chrapią, siadają na zadach,
gdy szatan w sosnach odwiecznym głosem zagada.
Nad lasem gomon i krzyk. W gęstwie uroczysk
kłaniają się czapki kosmate, goreją oczy,
słania się rycerz zrąbany, szłomem zagarnia wodę,
dzwonią litaury nad znikającym pochodem,
i pod spróchniałym dębem, w wysokich trawach
świeci, jak skarb ukryty, buława, złota buława…
Zrywa się wicher podziemny, rozwala mogilne darnie,
do martwych czaszek myśl, do serc zagasłą męczarnię,
ze świstem kołują trumny. Ciężkie powieki się wznoszą.
Do tamtych w izbach, sennych rozkoszą,
zwalonych ręką trudu, zatrutych trwogą, jak zgonem,
w mózgi sztyletów ostrza, wbijać źrenice zielone,
wskazywać trupim kikutem stracone ojców dobro…
– Teraz się, chłopcze, upiorom nie daj i obroń…
III.
A gdy szli ojczyźnie swojej służyć,
huczał w chmurnym niebie grzmot niedawnej burzy,
rosa żarła oczy, wicher chłostał twarz –
kwiatów nie rzucały dziewki w białych wioskach,
jeno z serca piosnka rwała się beztroska:
– Hej, hej, atamanie, miły wodzu nasz…
Dzwony im nie biły gdy na bój ruszali,
ni w szeregu młody dobosz głośno w werbel walił,
milkły blade usta, chociaż w głowie huk…
Rok niejeden, drugi mchu po strzechach natkał…
Czeka na syneczka niecierpliwa matka,
czeka… nie doczeka, wyjrzy poza próg.
Oj, barwinek w naszym sadzie wije się i ściele,
czas kołacze pszenne stroić na wesele,
krucze włosy uciąć dawno czas…
Miły nie powraca, nie napisze nawet,
próżno tęsknię, czekam – jeno zorze krwawe,
gdzie wysoki dzionek ponad stawem zgasł.
Szkoda oczu, maty, nie powróci młody,
ty dziewczyno, srebrny pierścień rzuć do wody,
dolę swą sierocą i samotną zważ…
Na pomoście z desek .stanął, nie na ślubie,
kat go pocałuje, śmierć go przyhołubi…
– …hej, hej, Ukraino, miły kraju nasz…
IV.
Kwiat akacji przez okno. Nad durzącą nocą
księżyc jasny jak stal. Sen nie ma już władzy.
Mokrym gałęziom olchy, puszystym owocom
umkniesz wargi, spłukanej śmiertelną żałobą
nie cofniesz oczu, gdy młodzieńcy nadzy
wyjdą i staną przed tobą.
Wskażą dłońmi na serca, i zrozumiesz: – zbrodnia!
poruszą usty i poczujesz wstyd.
W tym orszaku przy dymnych, tańczących pochodniach
będziesz krążył, nie uśniesz, nie ujdziesz przemocy,
aż ci się w serce wsączy i zagnieździ rytm
straszliwej nocy.
I zobaczysz, że wicher epicki, co wiał,
niosąc rześkość poranku twej młodości okrętom,
ledwie dyszy przy ziemi. Że przemoc i gwałt
natrząsa się z odwagi i dumy rycerzy.
Mocne jest ramię wroga – i żeć już odjęto
Wszystko, w coś wierzył.
Straszne jest prawo ziemi i gorzki jej chleb,
który pożywać będziem aż do mrocznej trumny…
Ciągną pochody przez zamarły step,
pokłute boki źrebców dyszą całe w pianach…
I nadaje moc Bożą czynom nierozumnym
dłoń świętokradcza kapłana.
Wczorajszy jeniec bierze kaptur kata,
skazaniec, umierając, krwawą zemstę marzy…
Podłość przechodzi w złotogłowych szatach,
mędrcy siedzą pod strażą, sterują pijani…
Kiedyż przetniesz splątane i prawdę odważysz?
…Eli, Eli, lama sabachtani…
Daj świadectwo., że łzy, pohańbienie i krew
nie wsiąkną w ziemię bez śladu i celu…
Że w barwie polnych kwiatów i owocach drzew,
w błękitnych oczach dzieci, w nich i ponad niemi
rośnie moc, okupiona męką ludów wielu,
co wywiedzie ku Nowej Ziemi.
A przestaniem się skarżyć na cierń, który kłuje,
na mróz szarpiący i na kamień twardy.
Rycerską blachą stopy swe obujem,
podamy pierś bez żalu mieczom i cięciwom,
i z uśmiechem radości, dumy i pogardy
złożymy głów swoich żniwo.
V.
Okiełzać te słowa… jak? Zgubieni w gęstych śnieżycach,
widzimy posąg wolności, a dotknąć siły nie starcza.
I pozostaje jedno: – zastygać wolno na tarczach,
żeby się śmiercią odważną tłum żałobników zachwycał.
A najstraszniejsze, że świat, który nas zgniótł i zagarnął,
jest śpiewem naszych ust, biciem naszego serca,
i siebie poznajemy w krwawych mordercach,
spokojnie na czele tłumu chorągiew niosących czarną.
Bijemy skrzydłami w okna. Za szybą jasności zakon.
Lecz pokoleń chłód ręką kamienną chwyta.
Słyszycie grzmot? To spiżowe, niepowstrzymane kopyta
zmiażdżyły czułe serca – nam, zabłąkanym ptakom.
Źródło: Józef Łobodowski – „Demonom nocy”, Warszawa 1936
Kategorie:Poezja
Skomentuj