Każdy z młodych może na głos zawołać: moja wczesna młodość została zatruta, zapaskudzona! I będzie miał po tysiąckroć rację, żądając zdania od starszych rachunku. Bo co dało społeczeństwo tym wszystkim, którzy dorastali w pierwszej połowie lat dwudziestych? Co młodzi wynieśli z domów rodzinnych? Jakie ideały wpajała szkoła? Jakiej moralności uczono? W jakim stopniu ówczesne życie publiczne posiadało charakter wychowawczy? I czy go w ogóle posiadało? Czy nie działało w kierunku wprost przeciwnym, walnie przyczyniając się do obniżania pomiędzy młodzieżą poziomu moralnego? Czy, wreszcie, źródło aspołeczności młodych nie tkwi w tym właśnie, że w jednym z najważniejszych okresów życia karmiono ich anarchią, bezładem, że im nie dano żadnych wartości, na których możnaby się oprzeć i normalnie rozwijać? Bezład młodzieży powojennej ma swoje źródło przede wszystkim w rzeczywistości powojennej.
Bezład w pierwszym rzędzie narodowy, bo młode pokolenie nie przeżyło odzyskania Niepodległości w takim sensie, w jakim przeżyła ją część pokoleń poprzednich i nie potrafiła nie dotychczas nie potrafi z tego zdarzenia czerpać natchnienia. W zamian młodzi nie otrzymali żadnego mitu narodowego. Ważny moment został niepowrotnie utracony. Później powstają nowe światopoglądy – młodzi (ciągle proszę pamiętać: młodzi literaci) nie potrafią ich już przyjąć, bo są wewnętrznie rozprzężeni i zbyt pochłonięci analizowaniem tego rozprzężenia. Wewnętrzne napięcie nie pozwala im skierować uwagi w stronę spraw zewnętrznych. Do tego dołącza się jeszcze bardzo istotny moment psychologiczny: umysłowy typ twórcy w ogóle, wypowiadający się w większości wypadków w indywidualistycznym sposobie myślenia, co rzecz prost utrudnia, czasem wręcz uniemożliwia uzgodnienie swej działalności z jakimkolwiek ruchem zbiorowym (choćby się z nim miało wiele punktów stycznych), doprowadzając w konsekwencji do wewnętrznego przymusu szukania własnych dróg w samotności. Rzecz prosta, że i bezład moralny i społeczny znaleźć musiał w tych warunkach wyjątkowy ostry wyraz.
Bezład moralny, bo zarówno życie publiczne, jak i życie prywatne w latach, w których wzrastała młodzież, pozbawione było norm etycznych. W życiu publicznym triumfowało przekupstwo, karierowiczostwo i zakłamanie, w życiu prywatnym – rozluźnienie spoistości rodzinnej i niezdrowa atmosfera seksualna. Jeśli do tego dołączyć płyciznę naszego rodzinnego katolicyzmu, odstręczającą od oficjalnej wiary wrażliwsze i wartościowesze jednostki oraz przerażającą pustkę ideową inteligencji, tych „kurek czubatych”, których umysłowość, trawestując słowa Brzozowskiego, należałoby nazwać „bridgowo dancingową” – otrzymamy w przybliżeniu przynajmniej obraz (bardzo zresztą stuszowany) naszego moralnego poziomu. Czy trzeba dodawać, ile trudności spiętrzy się przed jednostką, gdy odciąwszy się od środowiska, w którym wzrastała, zapragnie w sobie przezwyciężyć ten marazm moralny, tę poniżającą obojętność wobec najistotniejszych spraw życia?
Wreszcie bezład społeczny również dotknął młodych. Spowodowały ten bezład nie tylko tarcia wewnętrzne, w pierwszym rzędzie kryzys i bezrobocie, ale w silniejszym bodaj jeszcze stopniu tarcia zewnętrzne – mnogość problemów socjalnych i ekonomicznych, jakimi pulsuje współczesne życie. Żyjemy w epoce niewątpliwie wielkich i bardzo zasadniczych przemian.
Bankructwo ustroju liberalnego i kapitalistycznego wciąga współczesnego człowieka w splot nowych zagadnień, w gorączkową atmosferę poszukiwań. W tych warunkach ładu społecznego nie zdobywa się w ciągu jednego dnia, ani nawet w ciągu jednego roku. Oczywiście najłatwiejszym rozwiązaniem trudnej sytuacji jest zaciągnąć się pod sztandar pewnej określonej ideologii made in zagranica. W naszym np. życiu literackim dość obficie reprezentowana jest ideologia komunistyczna. Wprawdzie wewnętrznie odłam tej literatury (reprezentowanej zresztą niemal wyłącznie poezją i reportażem) posiada łatwy do wykrycia charakter mieszczański, tym niemniej zewnętrznie może on służyć za przykład pozornego osiągnięcia ideowego ładu. Cała tylko rzecz w tym, że ten ład jest obcy naszej psychice narodowej i zaszczepiony na naszym gruncie wcześniej czy później musi skarłowacieć, względnie przekształcić się po linii naszego polskiego charakteru. Światopogląd społeczny tylko wówczas staje się twórczym czynnikiem w życiu zbiorowości i jednostki, jeśli wyrasta i rozwija się na gruncie narodowym. Ale to już zagadnienie daleko wybiegające poza ramy niniejszego artykułu.
Tu wypadnie się jeszcze tylko zająć ostatnim momentem owego kompleksu bezładu – brakiem i tej jedynej podstawy, któraby mogła choć w części wynagrodzić młodym nieobecność innych. Myślę o ładzie literackim, rozumiejąc pod pojęciem ładu literackiego porządek myślowy i artystyczny oraz łączność z tradycją literacką pokoleń poprzednich (rewolucja w istotnym tego słowa znaczeniu również znajduje dla swojej siły rozpędowej punkt wyjścia w tradycji). W tym wypadku chodzi przede wszystkim o ową linię tradycyjną. Nigdy chyba jeszcze w naszej literaturze nie zarysował się taki dystans pomiędzy pokoleniem najmłodszych i starszych, jak obecnie. Nawet rewolucje literackie rozgrywały się w atmosferze ściślejszej łączności, bo przy wszystkich ideowych i artystycznych różnicach wchodził przynajmniej w rachubę moment obustronnej walki, zażartych polemik, ścieranie się starych temperamentów z młodymi. Dziś nic podobnego. Nie bez zazdrości wspomina sie też spory klasyków z romantykami, albo walkę Przybyszewskiego z współczesnym Krakowem. Zapewne, że nie bez winy są tu i młodzi. Nie reprezentując bowiem zdecydowanych wartości, nie drażnią, nie jątrzą, nie pobudzają do chwytania za pióro i walczenia. Ale z drugiej strony czyż nie jest znamienne dla naszych literackich stosunków, że oprócz Kadena i Witkiewicza żaden z wybitnych pisarzów pokolenia starszego i najstarszego (mowa tylko o twórcach a nie o krytykach), nie postarał się o zbliżenie do młodych i że dzięki temu pomiędzy pokoleniem dwudziestoletnich z jednej strony a czterdziestoletnich (i wzwyż) z drugiej istnieje przykra przepaść obcości. Najsilniej przepaść ta zaznacza się pomiędzy młodymi i pokoleniem Skamandrytów, których stosunek do młodzieży jest, najłagodniej rzecz określając, żadny. Różnica wieku – powie ktoś. Głupstwo! Tłumaczyć rozdźwięk pomiędzy pokoleniami czasem oznaczałoby przeniesienie punktu ciężkości zagadnienia na płaszczyznę najmniej być może drastyczną, bo wyjaśniającą wszystko w bardzo naturalny sposób, po prostu w sensie konieczności, prawa natury, byłoby to jednak niemniej równoznaczne z zakłamaniem i wstydliwym ukrywaniem prawdy. Nie w różnicy więc wieku leży ta obcość. Należy jej szukać gdzie indziej, w tym, jakie najistotniejsze wartości reprezentuje jedna strona i druga. Wszelka bowiem intymność polega na obustronnym ofiarowywaniu i otrzymywaniu. W sztuce i w literaturze to prawo wymiany wartości obowiązuje w równym stopniu, jak i w każdej dziedzinie życia. Biorąc trzeba dawać. Tylko w tym wypadku stosunek nabiera znamion uczciwości i wielkości.
Czy młodzi mają do dania cokolwiek? Poza cennymi zdobyczami formalnymi, które są zresztą zdobyczami nie tylko ich wyłącznymi, lecz w ogóle chwili obecnej, jedno chyba mogą tylko dać – swój niepokój. Jest to jednocześnie i bardzo mało i bardzo wiele. Mało – bo daremnieby się doszukiwać wartości pozytywnych w niepokoju, wiele – bo ofiarowywać niepokój, znaczy ofiarowywać siebie całego z całą swoją nędzą, cierpieniem i tęsknotą. Zresztą miarę ofiary szukać należy zawsze w sercu tego, który bierze. Nie ma rzeczy tak drobnej, aby ofiarowana potrzebującemu nie mogła się stać wielką. Więc i w tym wypadku ofiarowanie niszczącej, ale odradzającej zarazem siły niepokoju młodych mogłoby mieć pewną dorosłość, pod tym jednak warunkiem, aby ktoś tej siły potrzebował. A czy jej potrzebuje ktokolwiek?
Inaczej przedstawia się ta sama sprawa przeniesiona na płaszczyznę dzieł pisarzy starszych. Co oni mają do dania? Wielu bez wątpienia pisarzy ze starszego pokolenia posiada szacunek i sympatię młodych, kilku wywierało nawet i dotąd wywiera znaczny wpływ, żaden jednak – trzeba to otwarcie powiedzieć – nie budzi entuzjazmu, nie wzrusza, nie porywa, na niczyje słowo młodzież nie czeka z utęsknieniem, od nikogo nie spodziewa się, żeby potrafił nią wstrząsnąć,nie ma wreszcie nikogo, kogo możnaby było wynieść na piedestał, uwielbiać i czcić. A przecież w sztuce, tak jak wszędzie w życiu, trzeba zawsze kogoś uwielbiać, trzeba komuś wierzyć, na czyjeś słowo z biciem serca czekać, trzeba tworzyć kulty, nie w sensie ślepego bezkrytycyzmu, ale w sensie najistotniejszej miłości, w której mistycznym kręgu zamknąć można całą skalę uczuć od drżenia szczęścia, jakie budzi odnalezienie siebie w drugim człowieku począwszy, a na wstrząsie nienawiści i cierpienia, gdy drogi rozchodzą się, skończywszy. Bez tego entuzjazmu wobec żywego człowieka czy żywego dzieła życie jest niepełne, obdarte z jednej ze swoich najgłębszych wartości.
Trzeba raz skończyć z głupim bajaniem na temat wieczystej z pokolenia na pokolenie przechodzącej niechęci młodych do starych. Młodzi zwalczają starych, to prawda. Ale w zaciętości i w pasji z jaką synowie napadają na ojców jest zwykle więcej goryczy, aniżeli niechęci, goryczy, płynącej z zawodu, że po tamtej stronie nie znajduje się wartości, które znaleźćby się pragnęło i na które każdy młody człowiek czeka. Jedną z bowiem z najgorętszych potrzeb młodości jest potrzeba uwielbiania. Młodzi pragną mistrzów, tylko pod jednym warunkiem – żeby im ich nie narzucano z zewnątrz, nie agitowano, że taki to a taki człowiek powinien się stać duchowym przewodnikiem. Tylko to się kocha, co się samemu wybiera żywiołowo, z wewnętrznej potrzeby i wewnętrznego instynktu. Tymczasem w młodym pokoleniu ta gorąca potrzeba kultu nie została urzeczywistniona. Do żadnego z pisarzy pokolenia starszego i najstarszego młodzi nie mają stosunku, jaki cechuje postawę ucznia wobec mistrza, a której istotą jest tajemnicza łączność dwóch pokoleń – żywy nurt wiary i miłość. Nikt się tez już z młodych nie spodziewa, aby otrzymał z tamtej strony wiarę i miłość. Czyja wina? Starych? Młodych? Być może, że w ogóle niczyjej winy nie ma, że wina leży poza nami, w tragicznym splocie tysiąca spraw, kończących jeden okres, a zaczynających drugi, że nigdzie ani po stronie młodych, ani starych nie ma złej woli, lecz po prostu problem Świętochowskiego „My i Wy” znalazł w chwili obecnej najboleśniejszy wyraz, ześrodkowawszy się w dwóch światach, pozornie zdawałoby się bliskich sobie, a przecie taki dalekich, że już nie ma pomiędzy nimi możliwości jakiegokolwiek porozumienia. Jakkolwiek jednak jest, jedno nie ulega zmianie: żyjemy w nieszczęśliwej chwili, kiedy brak autorytetu wielkiego pisarza pozostawił młodych bez moralnej busoli, zdając ich na własny jedynie instynkt i dojmujące samotnictwo. A w momencie, kiedy i inne podstawy życia młodych zostały zniszczone, albo przynajmniej potężnie nadwątlone, samotnictwo to nabiera wyjątkowo bolesnego posmaku. Możliwe, że droga samotności jest ze wszystkich dróg najprawdziwsza, ale jest też najcięższa, rozłożona na lata całe, najeżona klęskami i zawodami, wymagająca największych poświęceń i tylko w chwilach wyjątkowych ukazująca możliwość dalekiego zwycięstwa.
Czy wszyscy młodzi, czy tez kilku z nich tylko osiągnie zwycięstwo, i kiedy, czy witkiewiczowskie „tabuny wyprztykanych młodzieńców” dopracują się w sobie ładu narodowego, moralnego i społecznego, czy dojdą do takiego bogactwa wewnętrznego, bez którego nie ma harmonii ani w życiu, ani w twórczości – nie czas teraz prorokować. Byłoby to już zresztą wciskaniem się w głąb każdego z młodych i odpowiadaniem na pytanie, na które każdy za siebie samego może tylko odpowiedzieć.
Źródło: „Prosto z Mostu” 7/1935
Swietne!