P. Jerzy Andrzejewski zamieścił w ostatnich numerach „Prosto z Mostu” dwa wielkie artykuły przeciwko młodej literaturze, wymieniając przygodnie z nazwisk Chorowańskiego, Rudnickego, Uniłowskiego, Schulza i mnie. (Mówiąc nawiasem, Schulz, którego świetny debiut w roku ubiegłym, „Sklepy cynamonowe” wywołał sensację w szczupłem gronie naszej inteligencji, nie będąc jeszcze – jak mówi Szekspir – poza granicami wieku, czuje przecież leciutki posmak soli czasu i żadną miarą nie można zaliczyć go do tzw. młodej literatury). P. Andrzejewski twierdzi, że bezład narodowy i moralny wywołał u młodych literatów rozprężenie i upadek ducha. Nie wdając się w polemikę z autorem w kwestiach ogólnych, pragnę zaznaczyć autorytatywnie, że co do mnie – pewien incydent z kotem, którego byłem świadkiem w r. 1917-ym, o wiele więcej zaważył na mojej psychice, niż zjawiska natury kosmicznej, które w tym samym czasie zachodziły. Również powojenna atmosfera o wiele mniejszy wpływ na mnie wywarła, niż przyjaźń z Kowalskim oraz niezbyt groźny, ale uporczywy nieżyt szczytów, którego się przez nieostrożność nabawiłem. Oczywiście nikt nie wie o Kowalskim i o szczytach, natomiast każdy wie o powojennej atmosferze, dlatego też każdy doszuka się we mnie wpływów atmosfery, a nie Kowalskiego.
Nie chciałbym, aby przypuszczano, że na poważny i doskonale pod względem formalnym napisany artykuł p. Andrzejewskiego odpowiadam kpinkami. Na Kowalskiego i kota powołuję się dlatego, aby wykazać, iż w sprawie do gruntu indywidualnej, jaką jest twórczość artystyczna, wszelkie ogólnikowe wywody są niesłychanie dowolne. Z własnego doświadczenia wiemy, że o formowaniu naszego typu w większej mierze decydują – złe pożycie małżeńskie, zatarg z bratem, kieszonkowe, czy też prawdziwe suchoty i tym podobne drobne, często przypadkowe fakty, niż „atmosfera” ogólna. Równie dobrze w chorej atmosferze może uchować się zdrowy typ literata, jak też w zdrowej – chory. Wyobraźmy sobie, że Schulza, Rudnickiego i mnie przejechał tramwaj podczas przechadzki w Ujazdowskich Alejach. Pozostałby tylko Choromański i Uniłowski, procent choroby w młodej literaturze zmniejszyłby się wydatnie, a wówczas z równą łatwością i swadą p. Andrzejewski mógłby napisać artykuł, wykazujący, jak to powojenna atmosfera wpłynęła dodatnio na twórczość artystyczną. Tam, gdzie chodzi o kilku, czy też kilkunastu ludzi, nie zaś o masy – bardzo trudno operować dedukcjami w wielkim stylu.
Poza tym nie rozumiem dlaczego p. Andrzejewski wymaga ode mnie (przepraszam, że mówię o sobie, ale w sporze z abstrakcją nic się tak nie ciśnie pod pióro, jak konkrety), abym pisał książki o charakterze społeczno-narodowym, skoro bardziej zajmuje mnie zagadnienie psychologii jednostki, niż psychologii zbiorowej. Przyznaję też, że nie czynię żadnych wysiłków, by nadać swej twórczości specjalnie narodowe piętno. Przeciwnie sądzę, że nadmierne forsowanie ducha narodowego, według prawideł utartych przez poprzednie pokolenie, nie może wyjść na dobre. Duch narodowy, jest to coś, co się nieustannie tworzy, pojęcie o nim, jak o każdym duchu, mamy bardzo mgliste (Fredrze zarzucono brak ducha narodowego), uważam więc, że jako rdzenny Polak powinienem raczej wyrobić w sobie to przekonanie, że każda myśl moja, byle własna, będzie myślą w duchu narodowym. Nie przypuszczam zresztą, aby fakt pojawienia się co roku paru książek, pozbawionych aspiracji społecznych, mógł wyrządzić szkodę społeczeństwu. Owszem – jeśli Gojawiczyńska, czy Rusinek piszą utwory, zabarwione wyraźnie tym duchem, to nie zaszkodzi, jeśli Choromański napisze od czasu do czasu coś w innym rodzaju. W ogóle różnorodność, samorodność i indywidualizm w sztuce mają swoje znaczenie, którego, zdaje się, p. Andrzejewski nie docenia.
A dlaczego nie mam – rzeczywiście, nie mam – ani ideologii, ani „postawy moralnej”? Rzecz jasna, dziś – kiedy rozmaite „ideologie” i „postawy” mnożą się, jak gdyby po deszczu – nie byłoby nic łatwiejszego, jak dopasować sobie jedną z nich i szermować nią już do końca dni swoich, co w języku bardziej górnym nazywa się „dopracowaniem się ideologii”. Jeżeli tego nie robię, to nie z powodu braku, ale z powodu nadmiaru różnych ideologii w atmosferze. Obawiam się też, że przyjmując taką to, czy inną ideologię, musiałbym w wysokim stopniu się ograniczyć, co znów wpłynęłoby osłabiająco na moją żywotność i szczerość. Bezkresna nuda, ziejąca ze wszystkich oficjalnych wystąpień i ich oddalenie od życia potwierdza w wysokim stopniu te przypuszczenia.
Czy mam już do końca wyznać moje marzenia? Pragnąłbym pozostać w życiu publicznym człowiekiem prywatnym, piszącym z rzadka w miarę potrzeby i według własnych, a nie cudzych konieczności coś, co jednym będzie odpowiadało, a drugim nie. Tu zdaje się zachodzi fundamentalna różnica pomiędzy p. Andrzejewskim, a mną. On sobie wyobraża pisarza, jako Wieszcza, Kapłana czy Nauczyciela, w kategoriach pewnej filozofii, ja zaś jako pana X., zamieszkałego na Wspólnej. Czy za pomocą tak skromnego wyobrażenia można stworzyć wiekopomne dzieło, nie wiem i nie troszczę się o to, idzie mi bowiem bardziej o realizm moich wyobrażeń, niż o ich walor użytkowy. W każdym razie nie widzę w tym stanowisku nic niemoralnego. Na zakończenie zastrzegam się jeszcze raz w sposób jak najbardziej stanowczy, aby na pozór lekkiego tonu, w jakim utrzymywane są te wynurzenia, nie wzięto za objaw lekceważenia dla wartości społecznych, których broni p. Andrzejewski. Wartości te cenię bardzo wysoko, uważam jednak, że życie dzisiejsze, tak bardzo zróżnicowane, nie da się wyczerpać w ramach jednej tylko, chociażby bardzo istotnej, wartości. Dlatego tak świadomie użyłem innego, niż p. Andrzejewski tonu, aby wykazać dowodnie, z jak rozmaitych głosów składa się symfonia natury. Jestem przekonany, że ta różnorodność, zarówno w literaturze, jak i w innych dziedzinach życia może być dla Polski jedynie źródłem bogactwa i siły – jeżeli naturalnie głosy będą dość silne i świeże. A dlaczego p. Andrzejewski żąda, żeby wszyscy śpiewali jednym głosem – nie rozumiem.
Źródło: „Prosto z Mostu”, 9/1935
Skomentuj