Sąd… na wokandzie powództwo młodych o dziedzictwo – o spadek duchowy.
Chcą czemuś służyć z takim hartem i mocą duchową, jak Spartanie, z taką ekstazą i ascetyzmem, jak średniowiecze, z taką wiarą w spełnianie się wielkiej epopei i z taką tęsknotą do wielkich czynów, jaką nosili w swych duszach żołnierze atakujących kolumn Napoleona.
Nie nakarmią już ich wnikliwe powieści o tragediach i zdradach sytego mieszczaństwa, ani metafizyczne dreszcze narkotyzującej się, nagiej duszy pięknoducha. Bo i cóż to ich obchodzi – gdy dwadzieścia milionów bezrobotnych czeka na pracę i chleb, a sześć miliardów buszli pszenicy, siedem milionów ton cukru, pięćdziesiąt milionów worków kawy i długie szeregi milionów ton innych towarów rozsadzają magazyny i topią, duszą zgłodniały świat. Kapitały międzynarodowe szukają bezpiecznego dachu nad głową i, jak stado spłoszonych baranów, rzucają się od Danatbanku do City, a stamtąd do Paryża, zostawiając za sobą panikę i samotnego Mac Donalda. Hoover pokornie słucha koncertu koncernów. Przy rykach Hitlera i coraz cichszym tokowaniu faszystów gra sobie Briand z ministrami w pacyfistycznego bridge’a, rozsyłając memoriały o nowym truście Paneuropie.
I coraz nudniej jest w Genewie i coraz straszniej na czerwonych przedmieściach. Na Kremlu Stalin posuwa powoli wskazówkę na zegarze rewolucji światowej. Za pięć, za cztery… za trzy… dwunasta. Nie ma więc czasu. Do rzeczy!.. Chcemy wziąć, co jest do wzięcia od starych i naprzód. Przyjmujemy defiladę umarłych bogów, w których wierzyły poprzednie pokolenia. Nie o jednostki oczywiście nam chodzi, ani nawet o polskie pokolenia, lecz – o to, co grało w masach, czym one żyły.
Idą herezje osiemnastego i dziewiętnastego wieku.
Idą stare, zmarszczone ongiś kochanki tłumów, ongiś żagwie rewolucyjne, dziś umarłe boginie, umarłe, lecz jeszcze z za grobu wodzące Europę na pokuszenie.
***
Herezja suwerennej jednostki. W dziedzinie gospodarczej liberalizm – wolna konkurencja wolnych i równych jednostek. Mówiono, a i dziś jeszcze mówią, że wolna konkurencja – to prężenie się ducha w wyścigu o coraz wspanialsze ujarzmianie materii w procesie produkcyjnym, – to potężny turniej rycerstwa dziewiętnastego wieku.
Tak: można to było mówić, gdy kapitalista, przedsiębiorca i kierownik produkcji łączyli się w jednej osobie. Pierwsi przedsiębiorcy budzącego się kapitalizmu Europy mieli psychikę, jeśli nie rycerzy, to korsarzy produkcji. Gnał ich nieprzeparty pęd do zwycięstwa i zdobyczy. Dziś forma akcyjna przedsiębiorstw wyrzuciła wizytówkę z życia towarzyskiego kapitału, rozdzieliła kapitalistę od przedsiębiorcy, a tego od kierownika, od wodza produkcji. Każde większe przedsiębiorstwo, a takie się tylko ostaje, jest dziś potężnym anonimem, prowadzonym przez najemnych dyrektorów, tych kondotierów produkcji XX. wieku. Za ich plecami siedzi mniej lub więcej liczna garstka dużych i małych rentierów. Pasożytują na kuponach i na gwałt konsumują, by uratować swe przedsiębiorstwa od widma nadprodukcji.. Pozostał nam w spadku homo oeconomicus, bydlę ekonomiczne, opanowane jednym potężnym dążeniem do zdobycia możliwie największej wartości przy najmniejszym wysiłku. We wszystkich już niemal dziedzinach kultury panuje makler giełdowy. Jak średniowiecze wszystko brało w obcęgi scholastyki, miało w niej jedność swej kultury, tak dziś wspólnym mianownikiem jest giełda, jej spekulacje i jej moralność. Wszystko tam jest towarem wymiennym, który się odsprzedaje z zyskiem, wszystko ma swe notowania: praca robotnika, słonina, wiersze gładko uczesanych literatów, nafta i Traktat Wersalski, i miłość kobiety, artykuły G. B. Shawa o Rosji sowieckiej i mandat poselski.
Wykalkulować, wyspekulować jak największą cząstkę dochodu społecznego: wszystko jedno kosztem czego, a potem konsumować – oto psychiczne podłoże wolno-konkurującego kapitalizmu. Psychika ustawicznego kalkulowania z kolei wyradza się w ordynarną psychikę użycia. Gdyby kapitalizm liberalny był nawet najlepiej gospodarczo funkcjonującym ustrojem, to należałoby z nim walczyć, jako z dekadencją kultury.
Ale nie ma obawy. Kapitalizm liberalny, właściwa wolna konkurencja już dawno na cmentarzu. Kurze marzenia o wolno-konkurującym i wolno-produkującym przedsiębiorcy są dziś już tylko pobożnym życzeniem i nie dlatego, że są różne bezpłciowe etatyzmy i rachityczne protekcjonizmy, tylko dlatego, że żyjemy pod znakiem pionowej i poziomej koncentracji, pod znakiem koncernów, trustów i syndykatów.
Tłum rozpychających się łokciami współzawodników zamienił się na rywalizującą ze sobą garstkę równie silnych oligarchów kapitału ze swoimi zdyscyplinowanymi armiami średnich i małych akcjonariuszy. Wewnątrz monopolistycznych związków kapitału są już właściwie zadatki kolektywizmu produkcji, jest społeczna kontrola produkcji, społeczne, planowe kierownictwo. Na zewnątrz nadal coraz bardziej zażarta walka o rynki zbytu i tereny ekspansji kapitałów, nadal liberalistyczne żarcie się, anarchia i ta przeklęta choroba każdego kapitalizmu, astma, duszenie się nadprodukcją.
Lubimy skróty i uproszczenia. Otóż współczesny nowo-realistyczny kapitalizm – jest takim złośliwym dużym skrótem pierwotnej sielanki wolno-konkurencyjnej.
Słyszę, jak na to mówią: słusznie – precz z anarchią, usuńmy wolną konkurencję do reszty. Niech całą produkcją wszechświatową rządzi jeden wielki koncern. Stwórzmy nadimperializm gospodarczy – powiedziałby Hilferding. Ale nam nie tęskno do świętego Cesarstwa Rzymskiego Kapitału, do kapitalistycznej Pax Romana. Nie mamy żadnego zaufania do obecnej kliki oligarchów kapitału, by im oddawać rządy świata i wszystkie warsztaty produkcji, a z armii robotniczych uczynić ich najemników. Zresztą przekleństwem współczesnej kultury jest nie tyle anarchia wolnokonkurujących przedsiębiorstw, ile towarowy stosunek do człowieka i jego działalności. A to samo kalectwo ciąży nad uniwersalną monarchią kapitału. Wyrasta ona jako koncepcja na tej samej psychice konsumpcyjnej i tym samym psychicznym podłożu produkcji. I tam będzie się nadal kupowało pracę robotnika po możliwie najniższej cenie, by ją potem w wyprodukowanych towarach odsprzedać z dużym zyskiem. Nadal będzie się niedożywiać masy, rzucając im ochłapy w postaci ustawodawstwa pracy i ubezpieczeń, by się za dużo nie rewolucjonizowały.
A my walczymy z handlem pracą i moralnością giełdziarską. Śnimy o potężnej, radosnej twórczości, robotnika-bohatera przy jego własnych warsztatach pracy. Chcemy kultu pracy.
***
Jeśli herezja suwerennej jednostki miała w dziedzinie gospodarczej swe blaski, jeśli swego czasu pchnęła postęp techniczny, pobudziła popęd twórczy i wynalazczość kilku pokoleń, to w dziedzinie myśli i sztuki dała same cienie, ponure widowisko; anarchię wolnokonkurujących systemów filozoficznych. Burząc potężne zręby scholastyki, burząc jedność nauk, opromienionych teologią, ogłoszono wolność myślenia, wolność nauczania. Zrobiono nam w głowach strych rupieci dla snobów, segregator tylu teorii, ilu było w ciągu dwóch wieków habilitowanych profesorów. Ciąży nam ten bagaż intelektualny. Tęsknimy do dyscypliny myśli, do mocnych konstrukcji i wiązań. Wolimy obcęgi myśli, (ale nie te moskiewskie), niż rozpustę słowną, i pętanie się od profesora do profesora. Chcemy filozofii i nauki, którą by robiono kolektywnie bez odchyleń. Chcemy kolektywizmu myślenia. Scholastyko XX wieku, przychodź! A póki jej wśród nas nie ma, szanujemy tylko matematyków i przyrodników.
* * *
Cyt! Orkiestra gra Marsyliankę. Któżby nie znał demokracji liberalnej? Któż nie słyszał sakralnych formułek, że źródłem władzy i praw jest naród, a wyrazem jego woli pięcioprzymiotnikowe wybory i parlament lub prezydent bezpośrednio wybierany przez uświadomiony ludek? Ale dziecko już dziś wie, że nikt nigdy nie widział objawień woli narodu, że jej w ogóle nie ma, a jest tylko wola większości arytmetycznej – i to nawet kłamstwo, jest tylko wola tej partii, która okaże się najlepszym psychologiem tłumu. Teoretycznie demo-liberalny mit o wszechwładzy narodu – niczym nie lepszy od doktryn o suwerenności królewskiej, a jeśli chodzi o selekcję elity rządzącej, to na pewno gorszy. Jest on natomiast doskonałą nadbudówką ideową dla ustroju kapitalistycznego i jego konsumpcyjnej moralności.
Cechą wszystkich partii demoliberalnych jest dążenie do wytargowania jak największej ilości mandatów. Wśród liderów partyjnych żyje wiara, iż uzdrowienie wszystkich niedomagań państwowych zależy od dojścia do władzy ich klubu parlamentarnego i od obsady największej ilości stanowisk państwowych przez swych mężów zaufania. Nie przywiązuje się żadnej wagi do głębszych przemian społecznych, do wychowywania mas. Na odwrót, traktuje się je, jako odskocznię przy wyborach, w czasie których budzi się i potęguje wszystkie ciemne siły psychiki ludzkiej.
Zagadnienie najwygodniejszego podziału dóbr i ich spokojnego użycia, najwięcej korzyści i praw , a najmniej obowiązków, towarowy stosunek do państwa – oto podstawa psychiczna agitatorów i wyborców, atmosfera, w której się rodzi parlament.
Kelsen, najlepszy obrońca demoliberalizmu, przyznaje, że demoliberalna wola narodu jest fikcją, ale fikcją – według niego – twórczą. Wnosi ona do życia publicznego ideał pokoju społecznego, konieczny kompromis, umożliwia pokojową zmianę rządów, daje pokojowe rozwiązywanie walk społecznych. Wszystko jedno – dobry sędzia czy zły, byleby tylko był i autorytatywnie decydował. Nie ma bezwzględnych sprawdzianów, co jest społecznie dobre, a co złe, co sprawiedliwe, a co nie. Trzeba zrezygnować z absolutnych prawd, a zdać się na przypadkową wszystkich sił społecznych. Demokracja liberalna jest dla Kelsena wyrazem koniecznego dla współczesnej ludzkości sceptycyzmu filozoficznego w życiu społecznym. Nie ma prawd, oprócz jednej: pokój społeczny za wszelką cenę. Zły jest demoliberalizm, krostą moralną są wybory, ale za to cicho i spokojnie bez jednego sińca zmieniają się większości parlamentarne i ich rządy, za to nikt nie zrealizuje swych maksymalnych postulatów, bo zmuszą go w kuluarach sejmowych do kompromisu.
Ale nic nie ma dla nas wstrętniejszego, jak pokój za wszelką cenę. Taki pokój przypomina już nie tylko przedpokój, ale chlew. Cynizmem i uwiądem starczym trąci ta świadoma apoteoza kompromisu dla tycia. Wolimy już rządy, zmieniające się przy trzasku karabinów maszynowych i huku armat. Ortodoksi i fanatycy wszystkich wieków! Podajcie ręce, my z wami. Niech się leje krew, niech się w czerwieni łun rodzi heroizm nowego życia, niech będą mocne wstrząsy, ale niech świat się toczy jedną drogą, niech będzie jedna myśl, jedna wola, jeden pion ideowy.
***
Widzę, jak się cieszą komuniści, faszyści, nacjonaliści, ci wszyscy z antydemokratycznego obozu – mruczą z zadowolenia, jak koty – przybywa tworzywa na bojówki. Nic z tego. Herezja suwerennego kolektywu, wszystko jedno, co nim będzie: klasa, naród, państwo narodowe, czy imperialistyczne, nie daje nam nic, lub bardzo mało.
Różne kolektywy winduje się na szczyt najwyższego dobra i najwyższej formy uspołecznienia. Ale wszystkich łączy jedna postawa filozoficzna: materializm dziejowy. Co inteligentniejsi młodzi nacjonaliści zaczytują się w Engelsie i Kautsky’m. Wszystkim jest interes kolektywu, jako najwyższego realnego bytu i jego świadomość stopniowo w dziejach rozwijająca się według dialektyki koniecznych praw. Walka kolektywu o byt i rozwój – to istotna treść życia. Walka uświadomionego proletariatu z burżuazją, walka uświadomionego narodu o swój rozwój – oto treść dziejów. Wszystko inne – filozofia, doktryny, religia, prawo, moralność, sztuka sprowadza się do nadbudówek ideowych. Wszelkie objawy życia duchowego i umysłowego są dla heretyka suwerennego kolektywu czymś pochodnym, funkcją praw rozwojowych kolektywu, są narzędziem tamowania lub przyśpieszania rozwoju narodu lub proletariatu.
Stąd już rodzi się swoista etyka egoizmu narodowego, państwowego lub klasowego. Wszystkie objawy ducha i myśli mierzy się korzyścią lub szkodą kolektywu. Różne są wyniki, ale stanowisko jednakie. Nacjonaliści uważają religię za czynnik pożyteczny w rozwoju narodowym, utrzymujący masy, w szczególności proletariat w uległości i pokorze, komuniści uważają ją za opium ludu.
Gdy myślę o materializmie dziejowym, narodowym lub klasowym, przychodzi mi na myśl wąż, pożerający własny ogon. Każda doktryna, każdy system etyczny jest dla materialistów nadbudówką. Skoro tak, to i dialektyka narodowa czy klasowa staje się też budą, skleconą dla interesów kolektywu. Nie ma prawd absolutnych, a tu masy chcą wiary absolutnej. I trzeba albo milczeć, albo kłamać. Milczeć i czekać na automatyczne spełnienie się praw dialektycznych nie chcą, więc kłamią i dlatego komunizm staje się dla mas mistyką rewolucyjną, Lenin prorokiem, a niejeden zapalony komunista klnie pewnie, że mu każą być materialistą dziejowym. Dlatego nacjonalizm trzyma się tak kurczowo religii, lub też krzewi mistykę narodową w stylu Hegla, wiarę w naród absolut.
Tylko, że pomiędzy nacjonalizmem a komunizmem jest taka różnica, jak między dziedzicznym suchotnikiem, a człowiekiem w sile wieku i na pozór w kwitnącym zdrowiu z zadatkami galopującej gruźlicy. Nacjonalizm po uszy ugrzązł w dogorywającym kapitalizmie, złączył się z etyką konsumpcyjną i interesami mieszczaństwa. Ratować się chce przez dzielenie światowych rynków gospodarczych na samowystarczalne suwerenne gospodarki narodowe. Protekcjonizm na zewnątrz, a wewnątrz wolna konkurencja z delikatną interwencją państwa, gdzie są rasowi gospodarze i mniejszościowe parobki.
Do antagonizmów ustroju kapitalistycznego dorzuca nacjonalizm nowe antagonizmy. Idea suwerennych, zachłyśniętych swoją narodowością państw, przeciwstawia się stworzeniu jakichś mocnych, ponadpaństwowych wiązadeł, które by umożliwiły podjęcie planowej akcji ratowniczej. Potęgują się międzynarodowe konflikty gospodarcze i polityczne. Miast jednolitego frontu twarzą do trzeciej międzynarodówki jest grupa żrących się suwerennych państw i koalicji. Bariery celne jeszcze bardziej dezorganizują gospodarkę, a polityka mniejszościowa nacjonalizmów rozsadza skołatane państwo od wewnątrz.
I cóż dziwnego, że komuniści z wyrozumiałym pobłażaniem patrzą na swego braciszka ideowego. Cóż znaczą podwórkowe kłótnie o język wykładowy w szkole wewnątrz państw, i odgrażanie imperialistyczne na wschód i zachód wobec uniwersalnej, cały glob obejmującej akcji budzenia proletariatu. Planowa organizacja produkcji wszechświatowej przez zorganizowany proletariat. U sunięcie najemnictwa… Motorów psychicznych akcji nie braknie.
Żarzy się mit rewolucji wszechświatowej. Śni się skomunizowanym masom deptanie pokolenia pluskiew kapitalistycznych. Ale co potem? Co się założy na zgliszczach kapitalistycznego świata? Jakie motory będą działać? Może materializm dziejowy i beznadziejna walka z religią. Może ideał koszarowego kolektywizmu konsumpcji? A może interes opływającego w dobrobycie i wytresowanego proletariatu? I nie ma pozytywnej odpowiedzi. Zbliża się widmo gruźlicy. Ale nim gruźlica zdusi komunizm, może on zwyciężyć.
I dlatego tak nam śpieszno kończyć defiladę. Zbliżają się czasy wielkiej pożogi nagromadzonych nienawiści, nowych podbojów Czyngis-chana, bądź też czasy wielkiej epopei, wielkich przemian. Rozumiemy, że od nas, młodych, to zależy. Za trzy dwunasta… Czasu mało. Chcemy być na dwunastą gotowi. Przekreślamy etyczny typ człowieka, którego wychowuje demokracja kapitalistyczna. Marzymy o nowej twardej moralności wytwórców.
Źródło: „Żagary”, 3/1931
Skomentuj