Epoka liberalizmu, której początek sięga znacznie dalej w głąb historii, niż to się potocznie przyjmuje, bo aż do renesansu, wytworzyła specyficzne pojęcie tzw. artysty, czyli człowieka obdarzonego talentem, który z tej racji stoi ponad normami”, obowiązującymi zwykłych ludzi. U schyłku epoki, w wieku XIX i w początkach naszego stulecia, przybrało to już nawet pewne zgoła groteskowe formy zewnętrzne. Tzw. artysta dla odróżnienia się od zwykłych śmiertelników zapuszczał długie włosy, wiązał sobie pod szyją fantazyjny fontaź, spowijał się w malowniczą pelerynę, pił absynt lub po prostu wódę, klął na „mydlarzy”, którym nie oddawał z reguły zaciąganych pożyczek, nie zniżał się do zdobycia jakiegoś określonego zajęcia i zarobku, dającego normalne podstawy utrzymania. Uważał także, że nie obowiązuje go „mieszczańska” moralność, dobra dla prostaczków, że jemu, wybrańcowi muz, wszystko wolno i wszystko uchodzi.
W Polsce, w okresie Przyszewszczyzny doszło to do zenitu; ale bynajmniej nie skończyło się i w powojennych czasach; choć znikły zewnętrzne śmiesznostki „cyganerii”, ona sama jednak zabrązowana w bajdach Boya o młodopolskim Krakowie i podniesiona do godności filozofii „życia ułatwionego”, triumfalnie wkroczyła w życie literacko – artystyczne Polski niepodległej.
Ciągle i na każdym kroku obserwujemy tę cygańską filozofię, ten cygański typ życia, tę cygańską psychikę. W większym lub w mniejszym nasileniu, ale w każdym razie przynajmniej sprowadzające się do głębokiego przekonania, że życie osobiste artysty, to zupełnie co innego niż jego twórczość, że nie musi wcale istnieć między nimi ścisły i nierozerwalny związek, że przeciwnie, artysta powinien zaznać wszystkiego, co życie dać może, bez krępowania się „przesądami”, aby mieć z autopsji pojęcie o grzechu. Francois Villon, obwieś – poeta, stał się patronem wszelkiego rodzaju utalentowanych łobuzów, którzy co prawda, w jednym nie mają jakoś ochoty naśladować francuskiego włóczęgi: w gotowości poniesienia ofiary śmierci za występne życie, w gotowości zmycia win krwią w walce za ojczyznę. O, nie! Ci dzisiejsi Villonkowie w kieszonkowym wydaniu są również dla wszelkiej pewności pacyfistami.
Jeżeli ten obraz wyda się zanadto przejaskrawiony, przesadzony w pasji polemicznej, to proszę tylko przejść się do Teatru Polskiego, gdzie grają obecnie sztukę jednego z czołowych pisarzy współczesnej Polski, Jarosława Iwaszkiewicza. Jest to sztuka o Puszkinie. Mniejsza z tym, jak się ma ta sylwetka sceniczna do sylwetki historycznej; wypadnie się nad tym zastanowić w recenzji; chodzi o co innego: o stosunek współczesnego, polskiego pisarza do opisywanych przez niego faktów. Chodzi o to, że bardzo go oburza, gdy car nawiązuje romans z żoną Puszkina, ale natomiast jest pełen wyrozumiałości, gdy tenże Puszkin, pod dachem swego własnego domu, o ścianę od swoich dzieci, romansuje z siostrą żony. Artyście przecież wszystko wolno! Talent wszystko rozgrzesza. Można być wielkim pisarzem i marnym człowiekiem.
Jest to zresztą zasadnicza — i jakże wygodna! — teza obyczajowo – moralna, przyjęta milcząco lub jawnie w rozłożonym przez liberalizm współczesnym światku artystycznym. Do życia prywatnego artysty nikt się nie ma prawa wtrącać. To jego sprawa i niczyja więcej. Nie oceniajcie człowieka — tylko jego dzieło! Ba, tyko, że dzieło nie jest i nie może być przecież niczym innym, jak wypowiadaniem siebie. Nie może marny człowiek być wielkim artystą. Ściślej: nie może człowiek, który programowo pozwala sobie na marność, być pisarzem wielkim. Bo może być oczywiście pisarzem wielkim człowiek grzeszny, walczący z grzechem; ludzi bezgrzesznych nie ma; świętość jest nieustanną walką z grzechem. W walce zaś wypowiada się charakter.
Otóż: dość, na prawdę dość mamy już sztuki talentów; tej niefrasobliwej, wiotkiej, mdłej, podgniłej sztuki bez odpowiedzialności moralnej; tej sztuki marnotrawiącej największy dar niebios: talent, puszczaniem go samopas; pragniemy sztuki charakterów.
To nieprawda, kłamstwo i fałsz, że tzw. artysta jest jakimś innym człowiekiem, niż wszyscy ludzie, że mu trzeba w życiu więcej wybaczać, że mu więcej wolno. Od tego, któremu więcej dano — można tylko więcej wymagać. Takie jest prawo nierówności ludzi i wyrównania ich przez większe obowiązki.
Do wielkości istotnej, wielkości prawdziwej nigdy talent nie starczy—do wielkości takiej dochodzi się dopiero przez charakter. Tragedią współczesnej sztuki polskiej jest, że nie brak jej talentów, ale brak charakterów.
Tę szkołę charakterów musi stworzyć nadchodząca epoka, musi postawić zasadę, że między twórczością a życiem twórcy zachodzi ścisły związek, że nie tylko tworzyć trzeba pięknie, ale i żyć pięknie, że osobiste życie artysty jest równie ważne jak jego sztuka, bo jest tej sztuki źródłem. Jeśli zaś źródło będzie zatrute — to i sztuka taka sama.
Nie mamy sztuki religijnej w wielkim stylu nie dlatego wcale — że jak się to mówi — kler jest niekulturalny i nie rozumie się na sztuce, która nie znajduje dostępu do kościoła; nie mamy wielkiej sztuki religijnej dlatego, że trzeba ją tworzyć na kolanach, jak w średniowieczu, bo inaczej będzie sztuczna i taka jak przeważnie dziś jest — dęta.
Nie mamy wielkiej sztuki narodowej nie dlatego, że rząd daje za mało pieniędzy, że artyści są w niedostatku i przygniatają ich troski materialne — troski hartują charaktery; nie mamy wielkiej sztuki narodowej dlatego, że systematycznie niszczy się charaktery i deprawuje artystów teoryjkami „wszystko mi wolno”; że nie ma na to odporu opinii publicznej; że galaretowate typki, już bez fontaziów i peleryn, ale za to także bez skrupułów moralnych, nadają naszemu życiu literackiemu ton; że w tej atmosferze nędznej i dusznej, w atmosferze zawiści i służalczych ukłonów, nieodpowiedzialności i braku pokrycia w życiu głoszonych w twórczości haseł zatraciła się i zatracić musiała możność — usłyszenia ojczyzny.
I nie prędzej będziemy mieć sztukę wielką, aż talent nie będzie obowiązywał — do charakteru.
Źródło: „Prosto z Mostu”, 55/1938
Skomentuj