Z bogatej w treść, a pięknej formą korespondencji autorki „Nad Niemnem”, z piewcą „Chłopów”, która — podobnie, jak wymiana myśli z Marią Konopnicką — w formie dwugłosu wejdzie do pierwszego tomu zamierzonego wydawnictwa korespondencji Elizy Orzeszkowej, wyjmuję kilka listów, bądź w całości, bądź w wyjątkach, dających wyraz stosunkowi braterstwa i koleżeństwa, jaki panował między tymi przedstawicielami dwóch epok literatury polskiej.
Nić serdecznej przyjaźni między Orzeszkową i Reymontem – O czym zresztą powie nam sama powieściopisarka w drugim z jej poniżej cytowanych listów — zawiązała się podczas pobytu Reymonta w Grodnie w związku z jubileuszem 40-leda pracy literackiej Orzeszkowej. Po żmudnym trudzie prawie półwiekowej twórczości schodziła sędziwa pisarka z poła literatury i życia i z niepokojem oglądała się wokoło, komu by swoje dziedzictwo duchowe przekazać. Nie wyrzekła się nigdy wiary dzikiej Seweryny z puszczy, że poeta — to kapłan narodu, więc z przerażeniem patrzyła, na jakie to manowce powiodą społeczność polską wyznawcy dogmatu: „Sztuka dla sztuki”. Zmęczone oczy spoczęły na młodym (gdy się rodził, miała już za sobą dwa lata literatury). pełnym sił i nadziei talencie. Na jednym z literackich wieczorów założonego przez siebie w Grodnie klubu „Muza” ogłosiła Władysława Reymonta swoim spadkobiercą. Mówiła wszystkim że może już odejść, bo zostawia zastępcę. Autor drukowanej właśnie w odcinku „Tygodnika Ilustrowanego” IV części „Chłopów” odpłacił jej gorącą sympatią, a przyjaźń wielkiej powieściopisarki cenił bardzo wysoko.
„Uwierzy Pani, ale mi często przychodzi gorzkawa żałość do serca, dlaczego poznałem Panią tak późno? Przecież mogłem znać Panią w pierwszych latach swoich poczynań literackich. Mogłem i byłbym bogatszym o całe dziesięciolecie znania i wielbienia jednej prawdziwie człowieczej duszy”.
Tak pisał z Zakopanego w lipcu 1908 r. Kilka miesięcy przedtem, bawiąc we Włoszech, przesłał kartę z pozdrowieniami, na którą otrzymał następującą odpowiedź:
„7.III. 1908. Grodno.
Wielką i miłą niespodziankę zrobiła mi dziś karta Pana. Więc Pan pod niebem włoskiem przypomniał sobie o mnie! Ani spodziewałam się, ani bym przypuszczała. Dziękuję. Martwi mię, że Pan spowodu zdrowia opuścił Warszawę, ale cieszy to, że jest tam wokoło błękitnie, słonecznie, kwiecisto i ciepło. Jak to dobrze, dobrze, że Pan ciszą, pogodą, swobodą, ciepłem oddycha. Tu zima srogą jest, nietyle chłodami, ile chmurami. Już od miesiąca przeszło nie mieliśmy ani jednego dnia słonecznego. Świat, jak wiekiem trumny, nakryty czemś ciężkiem, szarem, brudnem; śniegi ciągle padają, ale brzydkie, bo mokre, wichry szumią i gwiżdżą. Niech Pan do tego obrazu doda to, że od kilku tygodni mam w domu chorobę osoby bliskiej i kochanej. Dobrze pisze Biblja, że każde życie ma porę tańcowania i porę płakania. Te dwa niezapomniane razy, w których Pana tu widziałam, były dla mnie porą pierwszą, teraz nastała druga. Zapewne też przejdzie i nawet niezawodnie, tak czy inaczej, przejdzie.
Pora płakania nie jest dobrą dla roboty pisarskiej (coprawda, to że i tańcowanie niezbyt jej sprzyja). Niewiele więc piszę, ale za to wiele czytam. Chłopów 3-ej części jeszcze nie czytam. Niepodobna powieści takiej, Pana powieści, czytać po kawałeczku,bo irytacja to jest i strata. Czekam, aby wydrukowanego było więcej. Ale przeczytałam w dniach ostatnich „Dzieje grzechu”. Czy Pan to już zna? Wiele dałabym za to, aby wiedzieć, jakie jest o tem zdanie Pana. Moje brzmi tak: aj-aj-aj-aj! oj-oj-oj-oj! Szkoda! Szkoda! Szkoda! Ratujcie! Talent wielki od rozkładu, społeczeństwo czytające od zatrucia ratujcie! Może to moje staroświeckie upodobania i przekonania tak przemawiają. Możeto nie jest dekadencja literatury, ale mojego umysłu. Więc też nikomu o tem nie mówię; Panu powiedziałam i niech Pan to w sekrecie zachowa.
Jakkolwiek mam wielką, wielką ochotę do rozmawiania z Panem przynajmniej listownego, to jednak niechaj list ten Pana do wzajemnego listu nie obowiązuje. Proszę grzeczność nastronie zostawić i postąpić z tem tylko według chęci. Ja wiem, że często może się bardzo nie chcieć pisać listu. Ale, jeżeli kiedy zechce Pan parę słów wieści o sobie na karcie w stronę Grodna rzucić, z prawdziwą, ze szczerą powitam je radością. Będą mi one miłym I pięknym błyskiem w ciężko pochmurnym dniu.
Ukłon uprzejmy żonie Pana, życzenia gorące pogód jasnych, błękitnych, ciepłych, uściśnienia dłoni serdeczne, przyjacielskie, mocne,
El. Orzeszkowa”
Wciągnięty do dyskusji nad „Dziejami grzechu”, Reymont zdania swego o nowej powieści Żeromskiego nie ukrywał; wyrąbał je otwarcie, z właściwą mu pasją:
„Pytała Pani, co myślę o „Dziejach grzechu”? Powiem otwarcie i szczerze: Jako dzieło sztuki – żadne, jako pewien czyn społeczny — plugawe i złe w najgorszem tego słowa znaczeniu. A przytem — i to może najgorsze — to wszystko postokroć nieprawda! Wszystko w tej książce jest zdechłe przed urodzeniem i śmierdzi – a usiłuje udawać życie. Niema tam ani jednej żywej duszy! I z błota można lepić arcydzieła, materjał w sztuce nie gra żadnej roli, ale nie można nic uczynić z niczego. Kolosalny wysiłek, a rezultat? Nie rozumiem Żeromskiego! Nie rozumiem powodu napisania takiej książki. Że ją roztrąbują za arcydzieło nowej sztuki, a co gorzej, nowego życia — nie dziwię się, bo to robią żydowinowie lub polacy o mojżeszowo-europejskim porządku myślenia. Tłuszcza inteligentna rada żywi się odpadkami. Najłatwiej wmówić w nią, co kto chce, byle to było tylko brzydkie I dźwięczało frazesem, który może wiele mówić, a nic nie znaczyć. Mnie tylko w tym wypadku męczy zagadka samego artysty! Żeromski jest wielkim talentem, powiem paradoks, a małym artystą! Ma cudowny głos, ale nie ma o czem śpiewać. Tak się mnie zdaje. Mówię o tem do Pani szczerze, bo wiem, że mnie Pani odczuje. A mogę być zupełnie szczerym, gdyż nie boli mnie jego powodzenie i uznanie, jakiem się cieszy, gdyż sam jestem zupełnie pozbawiony ambicyj literackich. Drukuję, bo muszę, bo to stanowi mój zarobek, ale gdybym umiał zarobić czem innem, napewnoby moje rękopisy nie oglądały świata bożego. Wolę czytywać innych i cieszyć się cudzemi pracami”.
(Florencja., 21.IV.08).
Na list ten odpowiedziała Orzeszkowa poniższem pismem, ważnem dla zrozumienia jej stanowiska wobec sztuki (pojęcie twórczości, jako kapłaństwa) i zawierającem refleksje na temat stosunków literackich w Polsce oraz dalsze uwagi o powieści Żeromskiego.
„15.V.1908. Grodno.
Drogi Panie!
Na miły, miły i z radością powitany list Pana późno odpowiadam, ale nie jam winna, pióro (nie lilja, jak u bohaterki Słowackiego) moje winne! Przez całą prawie zimę opadały mię różne złośliwe i kąśliwe mole życiowe, nie pozwalając oddawać się mojej grafomańskiej manji. Więc gdy odleciały, a raczej gdy przerzedziła się ich bura chmura, rzuciłam się do bazgrania jakiejś powiastki i z zapamiętałością godną daleko lepszej, czy ważniejszej sprawy do końca jej dążyłam. Teraz u dołu ostatniej stronicy już napisałam: Koniec! i przychodzę do Pana na pogawędkę i aby o dalszy jej ciąg prosić. Zapytuje Pan, czy chcę dalszego ciągu tych pogawędek z Panem. Ależ naturalnie, chcę, proszę; sprawdzają one jedno z nigdy niesprawdzonych, naiwnych, dawnych marzeń moich. Bo muszę powiedzieć Panu, że dawniej, kiedy bardzo młodo do państwa literatury wstępowałam, miałam o jej przedstawicielach i pracownikach wiele naiwnych wyobrażeń, a pomiędzy innemi to, że muszą oni kochać się pomiędzy sobą, duchem i myślami żyć z sobą, etc. etc. Jakże! ludzie idący po jednej drodze, do jednego wspólnego celu! Synowie jednej ziemi, kapłani jednej sztuki! (Kapłaństwo piszących dotąd jeszcze nie zeszło z horyzontu moich marzeń). Tymczasem, przekonałam się, że w rzeczywistości jest zupełnie, ale to zupełnie inaczej, że oprócz mnie nikt, to samo co ja czyniący, nie życzy sobie wspólnego działania, wspólnego myślenia, wzajemnej życzliwości i innych tym podobnych mrzonek o koleżeńskiem, przyjacielskiem współżyciu. Do tego stopnia, żem rówiesnych sobie powieściopisarzy prawie zupełnie nie znała, przypadkowo tylko i bardzo rzadko ich spotykając, i żem w nich nigdy, a nigdy najmniejszej ochoty do jakichkolwiek ze mną stosunków nie spostrzegła. Do tego stopnia, że gdy dowiedziałam się, że Pan zgodził się wziąć udział w owym Komitecie jubileuszowym, I gdy potem Pan przyjechał do mnie, i gdy spostrzegłam w Panu trochę życzliwości dla mnie, byłam bardzo przyjemnie, ale też ogromnie, ogromnie zdziwiona. Byłam wprost zdumiona. Inni tam ludzie, uczeni, ziemianie, lekarze etc. zaznajamiali się, zbliżali się niekiedy — niezbyt gromadnie, jednak potrochu, — ale pisarze, a najspecjalniej już powieściopisarze — nigdy! Takie mając doświadczenie, nie dziwię się wspomnianemu parę razy w listach Pana poczuciu osamotnienia, zapomnienia przez wszystkich… To wśród nas, bodajże wśród całego społeczeństwa naszego, powszechne. Przyjaźnią się pomiędzy sobą niemcy, anglicy, francuzi (zolowskie wieczory w Medan), przyjaźnią się — i jak jeszcze! rosjanie, polacy nie. Wszędzie dokoła widzę mniej, albo więcej zgrabne ugrzecznienie salonowe, nigdzie nie spostrzegam tej szczerej, serdecznej życzliwości wzajemnej, tego zżycia się (intimite), tego chętnego dzielenia się myślami i wrażeniami, które właściwie jest przyjaźnią, albo czemś do niej zbliżonem. Czyżbyśmy, pomimo częstego i z artystyczną teatralnością urządzanego manifestowania uczuć, zbyt mało ich, albo zbyt płytko umieszczone, posiadali? Czyżby w tym właśnie niedostatku, obok innostronnych, rzeczywistych bogactw natury naszej, mieściła się zagadka politycznych nieszczęść naszych i tego, że dźwignąć się z nich nie możemy? Dla ludzkich jednostek tkwi w tem ziarnko gorczyczne, zwolna wygryzające ranę. Tym, którzy mają rodzinę, jeszcze pół biedy. Lecz samotnikom w Polsce — biada!
I dość już o tem, bo gdzież będzie miejsce na wiele rzeczy innych? Na to na przykład, ze zdanie Pana o „Dziejach grzechu” podzielam od litery pierwszej do ostatniej! Mnie także o sławę i popularność ich autora jak szlachta zagrodowa mówi – bynajmniej! Bo ja wszystko swoje kończę, albo już skończyłam i nic mi od sławy, albo niesławy czyjejś przybyć ani ubyć nie może. Ale szkaradną jest rzeczą, aby jeden z pierwszych talentów w kraju, w takim jak my narodzie i w takim dla tego narodu, jak dzisiejszy, momencie, takie rzeczy pisał, na takie drogi umysły i wyobraźnie wiódł,w takim kierunku nerwami targał! Mnie się zdaje, że w tem jest duży wpływ literatury rosyjskiej í duża doza choroby wprost fizycznej może erotomanji, czy ja wiem, może innej jakiej histerji. Wogóle chorzy jesteśmy. Nic to zresztą dziwnego. Nie może być zdrowym człowiek do łoża tortur przybity. Ale co z tego będzie? Wiele rzeczy trwogą o przyszłe losy nasze przejmuje, a pomiędzy niemi i tacy przywódcy narodu, którzy na wezgłowia młodego pokolenia rzucają takie Dzieje grzechu. Można powiedzieć: sztuka! Ale popierwsze: czyż sztuka narzędziem morderczem ma być? a powtóre, że i sztuce żadnej korzyści z tego niema. Zwyczajna, sensacyjna, rozczochrana powieść, tylko że napisał ją ktoś mający talent wielki, więc różnym półgłowom, albo pozawracanym głowom wydaje się czemś innem, niż jest…
U nas w tym roku wiosna szpetna: zimna, dżdżysta, pochmurna. Kiedy niekiedy tylko słońce widujemy. Składa nam krótką wizytę i ucieka za chmury. Zmęczona czuję się tym wiosennym chłodem i mrokiem, zimą także, która dla przyczyn różnych źle mi przeszła. Jednak nigdzie daleko w tym roku nie pojadę, tylko w połowie czerwca na wieś, kędyś w pobliże, na parę miesięcy, a potem znowu do tej chaty grodzieńskiej, w której obym Pana znowu kiedykolwiek ujrzeć mogła! Cieszę się, że czas jakiś spędzę na wsi, pomiędzy różnemi dzikimi trawami i ziołami które kocham.
Chciałam jeszcze napisać Panu trochę o tej powiastce, którą tylko co skończyłam, i jakichś rojeniach pisarskich, które jeszcze plączą mi się po głowie, ale i tak już za nieprawdopodobną długość tego listu przeprosić Pana muszę. Niech Pan nie myśli, że to zwykła, niewieścia gadatliwość. To skutek najmilszego wspomnienia, które mam o Panu, i szczerze, serdecznie przyjaznych moich dla Pana uczuć.
El. Orzeszkowa.”
W końcu października 1908 r. odwiedził Reymont samotnicę grodzieńską, a wróciwszy do Otwocka, kreśli 6 listopada swoje wrażenia z pobytu w Grodnie:
„Znowu siedzę w domu, znowu zaglądają przez okno rachityczne sosny i otacza senna, nużąca cisza, że zdaje mi się, jakobym tylko śnił o wyjeździe, o Grodnie, o Pani, o naszych rozmowach — aż muszę się trzeźwić i przypominać, że były istotnie te dnie niezapomniane, były i przeszły. Tęsknota stwierdza ich rzeczywistość. Ale cóż, święto nie może trwać ciągle — trwa tylko szary, powszedni dzień!
Nie wiem, czy zdołam się kiedykolwiek odpłacić za dobroć, życzliwość, za tę serdeczną atmosferę, jaka mnie otoczyła w Pani domu, a już najgłówniej za tę siostrzaność prawdziwą, jaką czułem w Pani sercu. Jak bardzo za to jestem Pani wdzięcznym, nawet nie próbuję wypowiedzieć, nie potrafię. Chciałbym tylko, aby Pani wiedziała, że mam w duszy, prócz najszczerszego uwielbienia dla Twórcy tylu dziel wielkich, i najgłębszą, wierną przyjaźń dla człowieka”.
Z żywą radością i głęboko wzruszona odpisuje Orzeszkowa Reymontowi na tę jego deklarację uczuć:
„11.XI. 1908. Grodno.
Drogi Panie!
Opuszczam, zaczynając mówić do Pana, wszystkie tytuły poważne, wspaniałe i mówię wprost: drogi! bo istotnie ze względów i ogólnych, i osobistych jest mi Pan drogim, nawet bardzo. Dziękuję, że wyciągnął Pan do mnie dłoń przyjazną, że się Pan do mnie zbliżył, że Pan przyjechał tu i parę dni ze mną spędził, że Pan takie listy dobre, serdeczne mi przysyła. Dziękuję, że myślą o Panu koję niepokój swój o przyszłość literatury polskiej, najspecjalniej powieściopisarstwa polskiego, którego Pan jest dzisiaj jedyną bodaj siłą twórczości zdrowej, mocnej, jasnej, posiadającej szerokość i głębię, mądrość i miłość. Jestem kobietą, niezmiernie samotną duszą — i jestem duszą i jestem pisarką, niezmiernie do piśmiennictwa polskiego przywiązaną. Za to, że kiedy niekiedy mogę myślą choćby uścisnąć dłoń Pana, koleżeńską i ciepłą, i za to, że strwożona o przyszłość tego, co nad wszystko kocham, mogę do trwogi, budzonej przez innych, mięszać stwarzaną przez Pana nadzieję I wiarę —dziękuję!…
…Cóż więcej? Chata moja, którą Pan teraz dobrze zna, stoi cicha, pusta i biały śnieg do niej przez okna zagląda. Żyję w niej, jak mól, czy jak szczur, wśród bibuły wszechformatów i wszechrodzajów. Człowiekowi czasem trzeba czegoś jeszcze innego prócz bibuły. Mam też swoje ciężkie biedy i bywam niekiedy pełną wewnętrznych łez, które, jak płyn z naczynia mocno przez wolę zakorkowanego, na zewnątrz nie wypływają nigdy. Ale to nic i na to rady żadnej niema. A mówię o tem dlatego, że mówiąc do Pana, myślę: brat! Ukłony serdeczne ślicznej żonie Pana.
El. Orzeszkowa.”
Minęła zima, nadeszło po śnieżystej, brzydkiej wiośnie rozsłonecznione lato. Orzeszkowa – w pięknym zakątku ziemi nowogrodzkiej, we Florianowie. Całą duszą przyzywa umiłowanego pisarza. Umówili się przecie, że przyjedzie z żoną, z panią Aurelją, a tu go niema, i niema. Śle więc do niego wielki znak zapytania.
„27.VI. 1909. Florianów.
„Znasz-Ii ten kraj, gdzie biały bez zakwita,
Gdzie cicha wieś w koronach drzew spowita?…”
Drogi Panie i wielki Kolego!
I cóż się dzieje? Czekamy, czekamy, i niema, niema — wieści o przybyciu Waszem. Tymczasem bzy już przekwitły, irysy kwitną, wspaniały jaśmin rozkwita. A jakie dni słoneczne! Jak jaskółki u okien świergocą! I jakie powietrze z kryształu I woni mały, biały domek w wielkim ogrodzie otacza! Kiedyż na koniec? Co przeszkadza? Czy nie zło jakie, broń Boże! Czekamy!
El. Orzeszkowa.”
Reymont nie zawiódł. Przyjechał wkrótce z żoną i spędził we Florianowie całe lato. Były to ostatnie wakacje w życiu Orzeszkowej. Autor „Chłopów” opuścił wieś wcześniej, bo śpieszył na wystawę rolniczą do Częstochowy, której wspaniały opis daje w liście do Orzeszkowej. Ona zaś, odwiedziwszy po drodze Wilno, zdaje mu w zamian radosne sprawozdanie z kiełkującego w tem mieście życia polskiego. „Gdyby trochę wolności, gdyby choć trochę, co by to była za kultura, jaka siła pociągu, na plemiona sąsiednie wywierana, i jakie rozwiązanie kwestji różnoplemienności mieszkańców tej ziemi!” – marzy po świetnem przedstawieniu Lilii Wenedy z „prawdziwie czarodziejskiemi” dekoracjami Ruszczyca. Niewiele takich chwil jasnych doświadczyć miała. Zima niosła jej chorobę, z której już nie powstanie. Reymont, dowiedziawszy się o złym stanie zdrowia swojej wielkiej przyjaciółki, śpieszy do niej z listem, po paru zaś miesiącach wyraża chęć odwiedzenia chorej, skoro się jej polepszy. W chwili złudnego powrotu do zdrowia odpowiedziała mu Orzeszkowa krótkim liścikiem, który jest ostatnim nietylko w korespondencji z Reymontem, lecz także w zbiorach Towarzystwa.
„29.III.1910. Grodno.
Drodzy, kochani Państwo! W tych dniach zaledwie do świata żyjących powracać zaczynam, bardzo powoli, bez pewności jeszcze, czy uda mi się do niego powrócić. Jeszcze leżę, bardzo słaba, jeszcze mi pisać, ani rozmawiać nie wolno. Może jednak za tygodni parę upomnę się u Was, drodzy Państwa, o obietnicę odwiedzenia mnie biednej, – tymczasem pierwocin sił powracających używam na podziękowanie p. Aurelji za miły, najlepszy liścik, którym mię obdarzyła, Panu drogiemu za kartę, na prośbę też, abyście mi nie odbierali pamięci i życzliwości swojej, tak, jak ja nie przestanę nigdy być Wam serdeczną i wierną przyjaciółką.
El. Orzeszkowa.”
W dwa niespełna miesiące później serce jej bić przestało.
Źródło: „Prosto z Mostu”, 10/1936
Skomentuj