Marian Zdziechowski – „Jak upadają cywilizacje” [1938]

fall-of-rome
I.

Znakomity pisarz włoski, z zawodu historyk, badacz przesz­łości Rzymu, a zarazem niepospolicie bystry obserwator czasów naszych, Gugielmo Ferrero, napisał przed wojną rzecz świetną pt . „Tra due mondi” o przeciwieństwach ducha germańskiego i ducha łacińskiego; tezę tę samą rozwijał później i precyzował w kilku rozprawach, które ogłosił w czasie wojny. Ale zdarzenia, których widownią stała się Rosja w marcu 1917 roku, pchnęły myśl jego w innym kierunku.

Rewolucjoniści rosyjscy zwalili w ciągu dni kilku z szybkoś­cią i łatwością, przechodzącą wszelkie oczekiwania, budowę, którą wznosiły stulecia. Oszołomieni i jakby przerażeni nadspodziewanym powodzeniem, zwycięscy wezwali na razie do udziału w rzą­dach stronnictwa umiarkowane. Ale już po upływie niespełna 8 miesięcy element najbardziej krańcowy poczuł się panem sy­tuacji; bolszewicy zagarnęli całą władzę w swoje ręce i z niesłychanym w dziejach okrucieństwem rozpoczęli dzieło zniszcze­nia Rosji, zachowując się wobec kurczącej się w podłym strachu Europy, jako przyszli jej władcy, inicjatorzy i twórcy nowego okresu w dziejach, pewni siebie i butni.

Wobec pędzącej od wschodu groźnej chmury, brzemiennej burzą, która niosła zagładę cywilizacji, wszelkie rozprawy o przeciwieństwach ducha łacińskiego i germańskiego traciły znaczenie swoje; i latynizm i germanizm powinny były połączyć się ze so­bą dla wspólnego celu, dla wspólnej obrony zasadniczych pod­staw bytu społecznego.

To ostatnie było już kwestią polityczną, którą nie każdy chciał poruszać, ale przesłanki postulatu politycznego, narzucającego się każdemu rozsądnemu i uczciwemu człowiekowi, zrozumieć i oce­nić było bardzo łatwo; zrozumiał je, ocenił i przedstawił Ferrero. Jako historykowi, nasuwała mu się analogia między upadkiem imperium Rzymskiego a dzisiejszym stanem świata – analogia, w której ostatnie czasy Rzymu dawały w drobnym zarysie to, co się obecnie w rozmiarach olbrzymich dokonywa.

Każda cywilizacja, doszedłszy do pewnej wysokości, kostnie­je – i kostnienie to jest początkiem jej rozpadania się. Przekła­dając to na język Spenglera, powiedzielibyśmy, że kultura każda po wyczerpaniu wszystkich zawartych w niej możliwości staje się cywilizacją i traci zdolność do dalszego rozwoju. Cechą cywi­lizacji jest sztuczność, jako przeciwieństwo natury, oraz zanik tej twórczej siły w życiu narodów, jaką jest religia.

Ale czy każda cywilizacja jest z góry skazana na śmierć? Ferrero, mniej bezwzględny, niż Spengler, w deterministycznym ujmowaniu dziejów, większe znaczenie przypisuje zarówno woli człowieka, jak i przypadkowi. I jedno, i drugie przyczynić się może jeśli nie do uratowania, to w każdym razie do przedłużenia życia, lub, odwrotnie, może przyśpieszyć chwilę śmierci. Rozma­ite wymieniano przyczyny upadku Rzymu – potworność abso­lutyzmu imperatorów, który się przeistaczał w samowolę i eko­nomicznie wysysał ludność podatkami – rosnącą w życiu pań­stwowym przewagę zarówno warstw niższych, które nie rozumiały interesów państwa, jak też podległych Rzymowi ży­wiołów barbarzyńskich, którym interesy te były obce – szerzenie się chrześcijaństwa, które w najgłębszej istocie swojej było negacją państwowości… Wszystko to jednak, zdaniem Ferrera, nie spowodowałoby katastrofy tak gwałtownej i powszechnej, gdy­by się nie dołączył do tego straszny przypadek polityczny, który wszystko przyśpieszył i uniemożliwił działanie wszelkich środ­ków zapobiegawczych.

W r. 232, gdy cesarz Aleksander Sewer padał ofiarą spisku zbuntowanych legionistów, cywilizacja rzymska była w Europie, w Azji, w Afryce potęgą wielką i jednolitą, której jeszcze nie na­ ruszyły, przynajmniej z pozoru, żadne działania sił wywroto­wych. Armie były liczne i wyćwiczone, administracja – poprawna, sztuki piękne kwitły, filozofię i literaturę uprawiano gor­liwie, nauka zaś prawa miała przedstawicieli, jakich świat nie widział, i pociągała umysły szlachetniejsze widokiem owocnej pra­cy nad udoskonaleniem i wzmocnieniem państwa, siłę którego stanowiło to, że wszelkie podwładne cesarstwu narody obdarzało jednaką, z odwiecznych zasad rozumu i sumienia wynikającą sprawiedliwością. Minęło lat 50 – i wszystko się zmieniło: cywi­lizacja jest w stanie agonii, cesarstwo przedstawia jedną wielką ruinę, w której sroży się despotyzm, równie okrutny, jak słaby. Jak się to stało? – pytamy wraz z Ferrero.

Cesarstwo Rzymskie dynastii dziedzicznej nie miało. W za­sadzie obierał cesarza lud rzymski, zgromadzony w komicjach, po czym wybór ten zatwierdzał senat osobną lex de imperio. Ale już w końcu wieku pierwszego komicje były fikcją; władzę otrzy­mywał cesarz wprost od senatu. Nie znaczy to, że senat zawsze sam cesarza obierał; był zanadto słaby i zwykle poddawał się prądowi chwili, wpływom i woli jednostek potężnych. Bądź co bądź był powagą najwyższą, źródłem autorytetu – i cesarz sta­wał się władcą prawowitym dopiero z chwilą, gdy mu lex de im­perio przez senat wręczoną została. Jako instytucja arystokratycz­na, do której tylko nieliczne rody miały dostęp, senat uosabiał ciągłość tradycji – i to jego powagę podwajało. Ale instytucja każda, ażeby żyć, wciąż czerpać musi soki żywotne z gruntu, na którym wyrosła, i z atmosfery, którą oddycha. Innymi słowy, przetwarzać w sobie musi nowe przez ducha czasu wnoszone pier­wiastki. Toteż trafną miał myśl cesarz Wespazjan, gdy rozsze­rzał senat, dopuszczając do niego i do stanu rycerskiego tysiąc nowych rodów, które wybrał spośród znaczniejszych w prowincjach. Dzięki reformie tej, można go, mówi Ferrero, uznać za drugiego po Auguście twórcę cesarstwa; po nim następuje epoka pokoju i pomyślności, którą zdobią imiona Trajana, Adriana, Antonina i Marka Aureliusza.

Ten ostatni, choć mędrzec, wyznawca filozofii stoickiej, pow­ziął niemądrą myśl przybrania sobie, jako towarzysza, czyli dru­giego imperatora, syna swego Commodusa celem zapewnienia mu następstwa po sobie. Młody, niewyrobiony, bez charakteru i z naj­gorszymi popędami, Commodus, objąwszy tron po śmierci ojca, od razu wszedł w gwałtowny zatarg z senatem, wywiązała się woj­na domowa, w której senat nie zdołał zapanować nad sytuacją. Wtedy to bez porozumienia się z senatem, a wsparty o legiony swoje, zagarnął władzę imperatorską Septym Sewer. Tym samem zadał senatowi cios śmiertelny, i panowanie jego było stopniowym dobijaniem powalonego senatu. Opornym senatorom konfiskował majątki albo karał śmiercią; powolnych poniżał, odbierając im resztki władzy i znaczenia, a rozdając ludziom niższych stanów urzędy, które dotychczas były przywilejem wyłącznym senatorów. Co gorsza, tylko legionom swoim ufając, uczynił je potęgą wysoko ponad senat wyniesioną – i, jako wódz naczelny, on pierwszy z cesarzy miał zuchwałość kazać siebie tytułować dominus, panem, czyli monarchą samowładnym. Słowem, na zwaliskach instytucji najstarszej i najdostojniejszej, w majestacie której, uświęconym wiekami chwały i potęgi, cesarze czerpali prawo do władzy, za­panował despotyzm militarny. I to było owym „przypadkiem strasznym”, może – dodaje Ferrero – najstraszniejszym w historii, który przyśpieszył katastrofę Rzymu i cywilizacji staro­żytnej.

Po śmierci Septyma Sewera synowie jego kłócą się o władzę; następują nowe zamieszki. Nauczony doświadczeniem, a szlachet­ny w pomysłach i zamiarach Aleksander Sewer stara się przy­wrócić senatowi utracone znaczenie i iść śladami Trajana i Marka Aureliusza, ale wywołuje to bunt w wojskach i cesarz pada z ręki spiskowców. Odtąd władza cesarska staje się igraszką w rę­kach pretorianów, cesarstwo – widownią krwawych i wycieńcza­jących wojen domowych. Nic dziwnego: wskutek unicestwienia powagi senatu Rzym ujrzał się pozbawionym zasady uczącej od­różniać władzę prawowitą od władzy przywłaszczonej – bez in­stytucji politycznej dość silnej, aby zasadę taką narzucić; miał do rozwiązania zagadnienie straszne przez to, że od rozwiązania zależały dalsze losy cesarstwa, jego istnienie – zagadnienie pole­gające na wykryciu i ustanowieniu nowego pryncypu autorytetu i prawowitości.

Daremne trudy. Cesarz Dioklecjan był indywidualnością po­tężną, administratorem znakomitym, lecz usiłując ratować starą ideologię, stary porządek, miał przeciw sobie chrześcijaństwo. Ono jedno nie tylko ocalało, lecz się wzmocniło wśród wstrząśnień, od których rozpadło się cesarstwo. Ale chrześcijaństwo wywraca­ło dnem do góry starożytny pogląd na świat, objawiając, że owym celem najwyższym człowieka, w którym wszystkie inne się zawierają, nie jest dobro ogólne (salus reipublicae), lecz Bóg czyli zdobywanie doskonałości indywidualnej, którą człowiek posiąść może bez względu na to, jakie są rządy i jakie instytucje poli­tyczne i społeczne. Pięknem protestu moralnego przeciw zgniliźnie, w której pogrążał się świat pogański, chrześcijaństwo pocią­gało wszystkie dusze głębsze ku sobie, ku głębiom życia we­wnętrznego, ale tym samem odciągało je od życia publicznego, od służby państwowej. W tym znaczeniu stawało się bez wiedzy i woli wyznawców swoich pierwiastkiem antypaństwowym. Triumf Ewangelii Chrystusa, jako wynik wstrząśnień, przez które wiek III przechodził, był zdarzeniem najważniejszem owej epo­ki, wszystko, co najlepsze, znalazło się w szeregach pracowników winnicy Chrystusowej, ale czy to pogłębienie duchowe i wyłącz­ne skupienie w jednym tylko kierunku nie prowadziło za sobą zaniku tych sił i uzdolnień, które niezbędne są w kierowaniu tak skomplikowanym organizmem, jakim jest państwo?

Cesarz Konstantyn, widząc bezskuteczność walk Dioklecja­na z chrześcijaństwem i daremność jego wysileń ku ratowaniu imperium, zawrócił w stronę przeciwną, przyjął chrześcijaństwo, ażeby tę nową potęgę dla celów państwa wyzyskać. Następstwa wykazały, że się spóźnił; stary Rzym i wraz z nim stara cywili­zacja dogorywały.

Wznowienie instytucji republikańskich było już niemożliwe, należało przeto ustalić silną dziedziczną władzę monarszą, ale na jakiej ją podstawie oprzeć, skoro owa podsta­wa wszelkiego porządku legalnego, jaką był senat, została znisz­czona, idea zaś monarchii dziedzicznej, obca tradycjom Rzymu, nie mogła znaleźć gruntu dla siebie w uczuciach ludu? Z tego powodu Konstantyn przenieść musiał stolicę państwa na Wschód, na macierzyste łono monarchizmu, do Bizancjum. Dla Rzymu, dla starego cesarskiego Rzymu, nadziei ratunku już nie było.

Powtarzamy. Rozmaite czynniki rozkładu, zaznaczające się w każdej cywilizacji starej, zaznaczyły się również w Rzymie, ale koniec Rzymu niezmiernie przyśpieszony został przez ów strasz­ny przypadek, jakim był przewrót, dokonany wprawną ręką, lecz niewprawną myślą żołdaka, który tylko siłę fizyczną cenił i w nią wierzył.

Czy wojna światowa była takim samym niespodziewanym wypadkiem, jak zamach Septyma Sewera na senat? Tak twier­dzi Ferrero. W twierdzeniu tym jest przesada. Groźba wielkiej wojny wisiała nad Europą od szeregu lat. Przygotowywały ją co­raz bardziej zaostrzające się antagonizmy: rosyjsko-niemiecki i rosyjsko-austriacki na Bliskim Wschodzie, angielsko-niemiecki na rynkach świata, francusko-niemiecki, jako następstwo zaboru Al­zacji i Lotaryngii w r. 1871. Inaczej jak orężem trudno je było rozplątać, ale nie było to niemożliwe. Zdrowy rozsądek nakazywał załatwiać przeciwieństwa polityczne i ekonomiczne drogą układów, i w ten sposób przy dobrej woli kierowników państwa moż­na było opóźniać wybuch ad infinitum.

Przypadkiem niespodzianym, który nagle zaognił namiętnoś­ci i udaremnił wysiłki pokojowe, stał się zamach na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w Sarajewie i tragiczna jego śmierć. Nie­spodziany ten przypadek przypomina pod względem następstw – lecz w znacznie większych rozmiarach – to co się stało po owej krótkiej rewolucji, która pod wodzą Septyma Sewera zniszczyła majestat powagi moralnej senatu, nie umiejąc zaś tego zastąpić żadną ideą, żadną zasadą wyższą, rzucała światowładne impe­rium Rzymskie ślepym namiętnościom i siłom na pastwę. Tą ostoją ładu wewnętrznego, jaką był autorytet senatu w Rzymie, był monarchizm „z łaski Bożej” w potężnych monarchiach Eu­ropy środkowej i północnej, demokratyczna zasada woli ludu w państwach zachodnich. Autorytet obu zasad zniszczyła wojna.

„Tymczasem” – pisał Ferrero – „my politykujemy tak, jak gdyby chodziło tylko o ustalenie stosunku między zwycięzcami z jednej, a zwyciężonymi z drugiej strony, jak gdyby nic innego się nie stało, jak przeniesienie potęgi i prestiżu politycznego od jednej grupy mocarstw do drugiej”. Tego pojąć nie umiemy, że rok 1917 był ostatnim aktem dramatu, który się rozgrywał w ciągu stuleci – ostatnim, bo zmiótł z widowni potężną dynastię ro­syjską, a za nią poszły potężne, a znacznie starsze dynastie Hab­sburgów, Hohenzollernów i inne niemieckie, dnie zaś tych dynastii, co pozostały, są policzone.

II.

Zasada monarchiczna utraciła w wojnie światowej ostatnie swe podpory. Stoimy przed tym samym niebezpieczeństwem rozbicia cywilizacji naszej, przed którym stanął Rzym w w. III, nie widzimy bowiem i nie wiemy, jakim nowym autorytetem mogli­byśmy pryncyp monarchiczny zastąpić.

A demokracja? – powiedzą nam. Wprawdzie na początku wojny ogłoszono, że sprzymierzone nie państwa, a demokracje świata wszczęły walkę w celu ratowania świata z jego cywili­zacją od militaryzmu niemieckiego, ale było to tylko frazesem. Tylko ludzie bardzo naiwni mogli uwierzyć, że po pokonaniu Niemiec i Austro-Węgier militaryzm zniknie z oblicza ziemi i nastąpi rozkoszna idylla zbratanych i szczęśliwych narodów.

Pryncyp demokratyczny, w imię którego postanowiono znisz­czyć państwa centralne, zbankrutował, – i zbankrutował sro­motnie: dowodem tego Rosja sowiecka. Miał być rękojmią ładu i postępu; nie jest ani jednym, ani drugim.

Wiosnę swoją on miał, lecz krótką. W epoce między 1815-1848 monarchizmowi i dynastiom przeciwstawiano zasadę suwe­renności ludu, którą pojmowano mistycznie, jako źródło prawdy i dobra. Suwerenność tę proklamowały rewolucje 1848 roku, ale zwycięscy suwereni nie mieli odwagi wziąć władzę w ręce swoje. Wziął ją we Francji Napoleon III, w Niemczech zaś sejm Frank­furcki, obrany na zasadzie głosowania powszechnego, począł szukać nowego dla Niemiec cesarza. Klęska idei demokratycznej by­ła tak dotkliwa, że deprymujące jej działanie na demokrację wi­dzimy w ciągu aż trzech pokoleń.

Wykorzystać to dla celów swoich usiłowali monarchowie i kierownicy państw. Stanęło przed nimi następujące pytanie: jak monarcha ma kierować sprawami państwa wspólnie z demokracją i zarazem tak, ażeby demokracja była jednak zależną od niego. Drogą prowadzącą do pomyślnego rozwiązania szedł Napo­leon III, ale przeszkodziła mu, niszcząc jego dzieło, katastrofa pod Sedanem. Co się jemu nie udało, szczęśliwie miał dokonać zwycięzca jego, Bismarck. Epokę hegemonii niemieckiej (1870 – 1914) określić można jako „tryumf zasady monarchicznej, posłu­gującej się demokracją dla celów swoich”.

Dziś monarchizm leży powalony na całej linii. Ale czy moż­na powiedzieć, że zwyciężyła demokracja? Nie, bo jej triumf jest z natury swej krótkotrwały, jest tylko etapem na drodze do tyranii. Bo czym jest demokracja? Jest panowaniem liczby, ale nie nad przywilejem tylko, lecz nad wiedzą i rozumem, więc pano­waniem materii nad duchem, supremacją karierowiczów-demagogów, wiodących za sobą spodlone agitacją i roznamiętnione masy. To mówiąc, nie głoszę nic nowego, powtarzam wniosek, do któ­rego niezmiennie dochodzili wszyscy myśliciele z duszą i sercem, którzy nad przedmiotem tym się zastanawiali. „Demokratycznym jest ten rząd” – powiedział Emil Faguet – „w którym zasługa nigdy uznania nie znajduje i znaleźć nie może”. Nic dziwnego: demokrację pochłania żądza równości i pożera ją ogniem na­miętności nienasyconej i nieposkromionej. „Oniby woleli” – sło­wa V. Cherbuliez’a – „niewolę z równością, niż wolność bez niej”… „Gdyby wzdychania ich mogły być wysłuchane, to państwo, mając w ręku losy wszystkich obywateli swoich, takby się rozpo­rządziło, że wszyscy mieliby jednaki wzrost, jednaką szerokość pleców, jednaką giętkość w kolanach i w łokciach, te same zwoje mózgowe, te same obyczaje, upodobania i idee i, o ileby to możliwe było, te same twarze”. Cherbuliez był Szwajcarem – i właś­nie w tym najdemokratyczniejszym kraju Europy poddano ideę demokratyczną najsurowszej krytyce, tam dały się słyszeć najbar­dziej wymowne głosy ostrzegawcze.

Dla Karola Secretana, też Szwajcara, profesora uniwersytetu w Lozannie, a jednego z najgłębszych myślicieli w drugiej poło­wie wieku XIX, fakt powszechnego triumfu kierunków demo­kratycznych był punktem wyjścia dla rozmyślań nie o polityce tylko i socjologii, ale o metafizycznych podstawach bytu. Uznawał on słuszność zasady demokratycznej, lecz widział wszystkie jej groźne następstwa. Demokracja bowiem z natury swojej przeciwna jest wszelkiej wyższości; na miejsce najlepszych stawia tych, co jej schlebiają, i w ten sposób przeistacza się w organ namię­tności tłumu. – „I w tę demokratyczną nizinę staczają się mniej lub więcej szybko wszystkie narody siłą własnej ciężkości i jeśli nie pojawią się jakieś niespodziane, a świeże potęgi, cywilizacja w końcu zagaśnie w błocie powszechnego ogłupienia”. Wyrazem takich potęg zbawczych mogłyby być, według Secretana, tylko jednostki wyższe; tylko ludzie z umysłem zdrowym i sercem pra­wym, ludzie przejęci świadomością powinności zdołaliby prze­ciwdziałać ogólnemu rozstrojowi i powstrzymywać staczający się świat. Świadomość zaś powinności wznosi nas od rzeczy z tego świata ku rzeczom wiecznym, prowadząc za sobą afirmację Boga, odpowiedzialności człowieka przed Bogiem i porządku moralnego we wszechświecie. Tę myśl swoją, ściślej mówiąc, myśl Kanta, ten zbudowany na niej system wyłożył Secretan w książce jednej z najpiękniejszych, jakie znam: La Civilisation et la Croyance.

Współziomek jego, Fr. H. Amiel, profesor w Genewie i za­razem poeta, systemu filozoficznego nie tworzył, zapisywał tylko w dzienniku swoim to, na co patrzał, oraz nasuwające mu się z te­go powodu myśli, ale dziennik ten, po śmierci jego wydany, arcydzieło myśli głębokiej, subtelnej, a w mistrzowską formę ubra­nej, dał mu miejsce w szeregu owych najwybitniejszych w w. XIX umysłów, które na pograniczu między filozofią a literaturą stanęły.

Jeszcze w r. 1851, więc w epoce niemal powszechnej wiary w zbawienność ideałów demokracji, zapowiadał Amiel nieuni­knioną w razie ich zwycięstwa niwelację duchową ludzkości: „przyszły statystyk zarejestruje rosnący postęp, ale moralista – stopniowe spadanie, progres des choses, declin des ames„. Inaczej być nie może, ludzkość odpokutować musi każdą fikcję, którą przyjmuje jako prawdę, demokracja zaś polega na fikcji, że „głosowanie powszechne a mądrość to to samo” i że przeto „więk­szość posiada nie tylko siłę, lecz i rozum”. Drogą tą dojdzie ona „przez demagogię do absurdu, dając najgłupszym prawo wyrokowania o rzeczach najważniejszych”… Ci najgłupsi wpadać bę­dą z jednych głupstw w drugie, będzie to robiło wrażenie, że się coś zmienia, – i każdą zmianę utożsamiać będą z postępem”… Będziemy świadkami ogólnego obniżenia poziomu moralnego, a „kogóż to pocieszać może, że jak w wieku V najazd barbarzyń­ców na imperium Rzymskie, tak teraz straszliwy potop demokra­tyczny nie od razu zniszczy owoce i dzieła starej, wysokiej kul­tury”. Natomiast jakże prędko zeszpeci on wszystko i zwulgary­zuje. I myśl swoją w kierunku tym puściwszy, stawał Amiel przed wnioskiem, do którego dziś dochodzą przyrodnicy, stosujący zasadę entropii do zjawisk społecznych.
Tylko wniosek swój streszczał w formie pytania: „czy niwe­lacja powszechna nie jest prawem natury i czy dojście jej do skut­ku nie będzie końcem wszystkiego”? Innymi słowy: czy nie należy przypuszczać, że świat całą siłą dąży do niszczenia tego, co sam zrodził? W takim razie „życie byłoby ślepą pogonią za swoją własną negacją, wysilaniem się, aby co prędzej stało się to, czego ono najbardziej się obawia i nienawidzi – byłoby tkaniem sobie koszuli śmiertelnej i układaniem kamieni do własnego gro­bowca”. W r. 1871 pod wrażeniem komuny paryskiej znowu rzu­cał on prorocze tym razem pytanie – „czy nie jest komunizm międzynarodowy tylko kwatermistrzem nihilizmu rosyjskiego, który wspólnym będzie grobem dla ras starych, jak łacińska i ras niewolniczych, jak słowiańska”?

III.

Czyżby wycieczki te przeciw demokracji miały świadczyć, że wymienieni czterej pisarze byli stronnikami jakiejś czarnej re­akcji? Nic podobnego. Wszyscy oni zdawali sobie sprawę z tego, że bieg historii zmierza ku demokracji i że biegu tego żadna siła nie powstrzyma. Więc przeszkadzać nie zamierzali – i nie tylko dlatego, że nie mogli, że czuli się bezsilni; rozumieli także, że sama sprawiedliwość wymagała, aby ludzie mieli prawo mieć zdanie swoje, swój pogląd o rzeczach, które ich bezpośrednio obchodzą.
Jednak mieli oczy i widzieli; zastanawiali się przeto nad groźnymi następstwami zwycięstwa idei demokratycznej, która, realizując postulaty swoje jedne po drugich, wpadnie w końcu w otchłań nieuleczalnych absurdów. Ale przewidując i piętnując przyszłe zboczenia demokratyzmu, mierzyli w samą doktrynę; nie mieli przed okiem tych okazów zdegradowanej ludzkości, na które dziś patrzymy, nie mieli sposobności dokładnego poznania, jaką będzie demokracja w praktyce.

Sposobność ta nie kazała długo na siebie czekać. Przebyłem 25 lat mego życia w Krakowie, i żywo stoją mi w pamięci pierw­sze wyniki wprowadzenia V kurii wyborczej, która miała być zapowiedzią powszechnego głosowania. Do parlamentu w Wied­niu poczęli napływać demagodzy, obiecujący wyborcom swoim złote góry; rozsiadły się tam figury, których by nie dopuszczono do żadnego porządnego towarzystwa – i poważny piękny gmach, w którym przedtem mężowie poważnie o sprawach państwa roz­prawiali, stał się widownią karczemnych burd… „Czy nie ozna­cza to końca parlamentaryzmu”? – zapytałem w r. 1902 wielkiego myśliciela rosyjskiego, prawnika z zawodu, b. profesora prawa państwowego, Borysa Cziczerina? – „Niestety, lepszej formy, niż parlamentaryzm” – melancholijnie odpowiedział – „ludzie dotychczas nie wymyślili i chyba nie wymyślą”.

Znacznie później, już w epoce rewolucji rosyjskiej, ale jesz­cze za czasów Kiereńskiego, zdarzyło mi się spędzić w Petersbur­gu wieczór w towarzystwie prezesa delegacji włoskiej, markiza delia Torretta, który miał wkrótce potem zostać ministrem spraw zagranicznych. „Po tak długiej i krwawej wojnie” – dowodził – świat nie wróci do starego porządku, nastąpią wielkie reformy demokratyczne, nastąpią wszędzie, więc także i u nas we Wło­szech”. – „Czyżby Pan” – zapytałem – „dopuszczał nawet moż­liwość republiki”? – „We Włoszech” – zawołał – „nigdy, na przykładzie Francji widzimy, że republika oznacza rządy plutokracji, a rozumiemy wszyscy, że osoba monarchy jest czynni­kiem równowagi między plutokracją a tymi, których ona krzyw­dzi – rękojmię ładu wśród bezładu zwalczających się partii i klik”.

Socjalista francuski, Fr. Delaisi, poświęcił swoją głośną książkę La Démocratie et les Financiers wyjaśnieniu sobie i czytelnikowi, jak się to stać mogło, że wielki kapitał umiał przekształcić de­mokrację w znakomitą, giętką, a zarazem potężną broń do swoich rabunkowych względem państwa zamiarów. „Powszechnie sądzą” – czytamy tam – „że finansiści są przeciwnikami demokracji; jest to błąd krzyczący. Przeciwnie, są oni jej kierownikami i naj­wierniejszymi opiekunami, powiem więcej – jej rzeczywistymi wynalazcami. Z niej utworzyli oni ów chiński mur, poza którym mogą spokojnie matactwa swoje ukrywać; w niej mają najlepsze narzędzie do obrony w razie jakichkolwiek przeciwko nim skie­rowanych rozruchów”.

Tę zależność demokracji od wielkiego kapitału ktoś mógłby uważać za przywidzenie publicysty, uniesionego namiętnością polityczną. To samo jednak podniósł obecnie – i to do wysokoś­ci prawa, kierującego biegiem dziejów – myśliciel większej mia­ry, Oswald Spengler: „Gdy się mówi” – dowodzi on – „o wiel­kich przewrotach w imię idei demokratycznej dokonywanych, pa­miętać trzeba, że demokracja i plutokracja, to dwa jednoznaczne wyrazy”… Rewolucje zwalają królów i magnatów, jakby po to, aby na ich miejsca usadowić bankierów („Geldmenschen”) – i „nic bardziej tragikomicznego, jak widok wszystkich tych nauczycieli wolności i reformatorów świata, którzy walczą z potęgą kapitału, a nie widzą i nie rozumieją, że tym samym ją popierają”. Demo­kracja stoi na powszechnym prawie wyborczym, za które ludzie szli niegdyś na śmierć, ale nie może być „wolności wyborów, gdzie nie ma wolności opinii publicznej, którą despotycznie kieruje prasa, będąca wolności tej wyrazem”.

„Co jest prawdą?” – zapytuje dalej Spengler – „dla tłumu prawdą jest to, o czem się ciągle słyszy i czyta”… „Trzy miesiące nagonki prasowej – i świat pozna prawdę”… „Żaden poskramiacz zwierząt nie posiada takiej władzy nad menażerią swoją, jak gazeta nad tymi, co ją pilnie czytają. Wypuszcza, gdy tego potrzeba, czytający ludek, niby sforę psów, na ulicę – i pędzi on ku wskazanemu celowi, rozbija szyby, szaleje – aż nagle poskramiacz z prasy dał znak laską, ludek cichnie i spokojnie się roz­chodzi, który do swojego domu”…
„…Straszniejszej satyry na wolność myśli wyobrazić sobie nie można; dawniej nie wolno było myśleć swobodnie, dziś wolno, ale nikt swobodnie myśleć już nie potrafi, bo każdy jest pod wła­dzą tego, co mu gazeta jego podszepnęła…” Czy znaczy to, że pod rządami demokracji, którą rządzi finansjera, wielkie ideały zeszły z widowni? Nie, one istnieją, lecz „zwyciężają tylko w kró­lestwie książek (im Reich der Bucher), które jest nie z tego świa­ta…” „Tylko tam, w głębiach duszy, pokój, za którym wzdycha­my, staje się rzeczywistością, święty, Boży pokój pustelników, którzy odeszli od zgiełku świata; widowisko wzniosłe w bezcelowości swojej, bezcelowe i wzniosłe, jak pochód gwiazd na niebie… Można to podziwiać i można nad tem płakać — jak się komu podoba”.

Z uczuciem dumy mogę tu stwierdzić, że Spenglera i tylu in­nych, którzy o potędze wielkiego kapitału pisali, wyprzedził o wie­le lat ów genialny, nie powiem myśliciel, ale genialny, bo darem potężnej wyobraźni obdarzony improwizator w rzeczach tak filozofii, jak socjologii i polityki, jakim był hr. Wojciech Dzieduszycki. Wszechmoc Lewiatana – tym wyrazem określał on wielki kapitał – przedstawił jeszcze w r. 1902 w tryskających dowcipem dialogach. Ale nie poprzestał na tym. Z potęgą Lewiatana ściśle się wiązało zmaterializowanie świata, upadek religii. „Zgubę tylko” – czytamy tam – „można wróżyć rodzajowi ludzkiemu, który się nad tym mozoli, aby zabić w sobie duszę”. Bo co czło­wieka naprawdę od zwierząt wyróżnia? Uczucie religijne. „Bez niego byłby tylko bardzo złośliwą a przemyślną i obrzydliwą małpą”. I co te małpy zrobią, gdy się poczują panami świata? Dzieduszycki Rosji nie znał, mało się nią interesował; wyobraź­nia poniosła go do Rzymu. Co z Rzymem, co z bazyliką Św. Pio­tra zrobią przyszli władcy wiecznego miasta z gatunku „prze­myślnych, a złośliwych małp?” Najpierw zrobią z kościoła pomnik narodowy, miejsce zbeszczeszczone i pozbawione duszy, preparat martwy, taki, jakim jest dziś św. Marcin w Neapolu, albo Certosa w Pawji, albo Sainte Chapelle w Paryżu. Mszy nikt tam nie odprawia, modlić się nikt nie będzie; głupi strażnik będzie oprowadzał trzody głupszych jeszcze turystów, którzy kapelusza nie zdejmą, gapiąc się na gro­bowce, albo oglądając relikwie św. Piotra, przeniesione do zakrystii i tam w szklanej umieszczone skrzyni. I to będzie pierwsza faza. Potem pomyślą sobie, że szkoda tak ogromnego gmachu na muzealne jakieś zbiory, i urządzą tu miejsce ludowej zabawy; po kaplicach będą różne sklepy, kupczyki będą pić piwo przed mar­murową Madonną Michała Anioła; wszędzie będą bufety, wido­wiska w kościele, w kopule, a na konfesji apostoła ulicznica śpie­wać będzie nierządne piosenki. W dnie świąteczne orkiestra za­gra kankana monstre na osobnym rusztowaniu za ołtarzem, a jakiś clown przebrany za papieża, otoczony orszakiem histrionów, bę­dzie udawał, że błogosławi naród. To będzie druga faza. Potem potem pokaże się szpara w kopule, więc starą kamienną kopułę zniosą i zastąpią imitacją z żelaza; niedługo jednak spostrzegą się, że nie warto starego gmachu konserwować, więc zrównają z ziemią, założą fabrykę pudrety, a w Chicago zbudują z blachy pomalowanej ogromny model tej bazyliki, aż się sprzykrzy i będzie rozprzedany na bruch.

To będzie koniec.

Ale bazylika Św. Piotra, chwała Bogu, stoi dotąd, codzien­nie odbywa się tam służba Boża, i stamtąd błogosławi Papież cały świat chrześcijański. Nie w bazylice Św. Piotra spełniła się ponura wizja Dzieduszyckiego, lecz w zbeszczeszczonych i znisz­czonych świątyniach Zbawiciela w Moskwie, Izaaka w Peters­burgu.

Czerwoną, bolszewicką dżumę zwalczam od chwili jej pow­stania, jak umiem i mogę. Za rzecz najgroźniejszą w rewolucji rosyjskiej uważam wypowiedzenie wojny Bogu. Niszcząc ideę Boga, tym samem niszczy się ideę człowieka, jako istoty, noszącej w sobie obraz i podobieństwo Boże. Myślą i duszą człowiek sięga ponad materię; bolszewizm, wypleniając z duszy jego wyższe idealne pierwiastki, deptał ją, plugawił, bestializował. Czy można wyobrazić sobie podlejszy cel? Starałem się to nieraz wykazać, w słowa moje wkładałem całą moc uczucia, naiwnie sądziłem, że niejednemu otworzą się oczy. Były grochem, rzuconym o ścianę, bo kto, powtórzę słowa znakomitego Niemca, ma dziś czas mieć duszę, kogo wzrusza walka o Boga, o duszę?

I słusznie w kołach emigracji rosyjskiej w Paryżu postawiono przed kilku laty kwestię bolszewizmu na nowej płaszczyźnie. „Za­gadnieniem epoki naszej” – mówił prof. Piotr Struwe – „dzielącym ludzkość na dwa przeciwległe i wzajemnie wykluczające się światy, jest wolność, jest uczucie wolności. Jedni ją czują, inni nie. Komu uczucia tego brak, ten jest urodzonym niewolnikiem, i miejsce jego jest w państwie sowietów”. Tę myśl z właściwą sobie siłą i plastycznością rozwinął Miereżkowski: „Brak czucia wolności” – powiedział – „odbija się na obliczu tego, kto go nie zna. On jest czymś zupełnie innym, niż ja jestem, nie tylko du­chowo, ale fizjologicznie, on innymi oddycha płucami. To, czym ja żyję, czym płonę, co kocham, to jego zabija, w atmosferze wol­ności on się dusi. Jesteśmy świadkami powstawania nowego ga­tunku istot; fizycznie są to niby ludzie, moralnie – nie; to antropoidy, stoimy przed straszliwą grozą inwazji antropoidów”.

Zdawałoby się, że elementarne, z naturą człowieka zrośnięte uczucie godności ludzkiej nie zamarło jeszcze, że żyje w tych nawet, co się wyrzekli Boga i duszy. Więc zapłoną oburzeniem, gdy im ktoś pieczęć podłości przyłoży do twarzy i nazwie ich, ponieważ duszą się w atmosferze wolności, istotami tylko fizycznie podobnymi do człowieka, lecz pozbawionymi tego, co człowieka człowiekiem czyni. Gdzie tam! „Zrąb nowej twórczej siły” – czytamy w polskim pisemku komunistycznym – to maszyna przetwarzająca człowieka na obraz i podobieństwo swoje”. Więc zamiast Boga – maszyna, człowiek-maszyna, czy automat, więc „człowiek wyzuty z indywidualności, z sumienia, człowiek z men­talnością szpiega, z duszą kata, a poddany dyscyplinie katorgi”, słowem człowiek spodlony – oto ideał człowieka nowego. Roz­mowę z nim możnaby streścić w następujący sposób: „Czyżbyście chcieli być idiotami moralnymi i nie wstydzicie się tego?” – Cze­go się mamy wstydzić? Co wy zidioceniem moralnym nazywa­cie, jest najwyższym celem historii. Właśnie chodzi nam o czło­wieka bezforemnego, plastycznego, jak glina udeptana, pozba­wionego więzi narodowej, tradycyjnej, pozbawionego wewnętrz­nej autonomicznej więzi moralnej, odpowiedzialnego tylko przed zwierzchnikiem”. Innymi słowy, spodlone, zdziczałe stado ludzi i kij dyktatora, czyniący porządek w tym zdziczałym i spodlonym stadzie…

„…Opar krwi” – słowa Artura Górskiego – „z piwnic czerzwyczajek i smród moralny bestializmu w człowieku rozszedł się z Rosji po całym Kosmosie, uderzył aż w gwiazdy”.

Nie, gwiazdy płyną w niezmąconym spokoju po odwiecznych szlakach swoich, ale smród bolszewickiego bestializmu zaraził cały świat, tych nawet, co komunizm i Sowiety postanowili zmiaż­dżyć; w metodach walki i miażdżenia są bolszewikami z ducha.

Gdy się imperium Rzymskie rozpadało, zawładnęli nim bar­barzyńcy, ale przyjęli religię i cywilizację ginącego świata. Cywi­lizacja nasza rozpadnie się – przepowiedział to już Ernest Renan – od wewnętrznego barbarzyństwa, i to – dodam – w po­staci najohydniejszej, jaka da się pomyśleć; źle mówię, dotychczas nic podobnego nie dawało się pomyśleć. Przyznawano się do gwał­tów, do okrucieństw, upatrując w tym dowód energii w dąże­niu do celu. Ale kto stawiał świadomie spodlenie powszechne jako cel, kto do własnej podłości triumfalnie się przyznawał?

Przed tym zjawiskiem niechybnego rozkładu i końca stoimy bezsilni i bezradni.

Ale trwajmy w oporze naszym.

Może jakiś nowy przypadek, zamiast gubić, tym razem uratuje nas.

 

Źródło: Marian Zdziechowski, „W obliczu końca”, Wilno 1938



Kategorie:Eseje, Historia, Źródła

Tagi: ,

3 replies

  1. „…myśl o polityce i przyszłości, myśl poważna, zaczyna się nie od nadania sakralnego charakteru sercu wyjętemu z piersi Adama Mickiewicza czy kościom Juliusza Słowackiego, ale od odgraniczenia tego co święte od tego co nie święte. Sferę świętości obsługuje Kościół, bez którego polska państwowość nie istnieje. My zaś znajdujemy się w tej drugiej strefie i tego się trzymajmy. Nie zajmujmy się rzeczami, które do nas nie należą. I nie budujmy świeckich panteonów, bo nawet się nie zorientujemy kiedy podmienią nam bóstwa w nich ustawione. Widać to było doskonale po wojnie, kiedy to bohaterów prawdziwych zastąpili Nowotko i Finder.

    …kościół to dziś jedyna jawna organizacja o charakterze uniwersalnym, która głosi dobrą nowinę.

    Państwo zaczyna się od doktryny. W czasach, które opisuję w II tomie Baśni, wszystkie prawie kraje w Europie próbowały uciec od doktryny Kościoła lub zawłaszczyć ją i zbudować własną doktrynę o takim charakterze. Państwo bez doktryny nie istnieje. Pamiętajmy o tym. Jeśli nie ma doktryny staje się łupem innych. W XVI wiecznej Europie trzy potęgi, prócz Kościoła miały doktrynę uniwersalną, imperialną, doktrynę nie tyle podboju, co objęcia opieką całego świata. Były to: Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, Turcja i Moskwa, która rozpoczęła swoją karierę od zbierania ziem ruskich, ale wkrótce ją udoskonaliła i została III Rzymem. To są gracze najmocniejsi, nawet jeśli wydają się chwilowo słabi. Tak ich oceniamy po latach. Siłę czerpały owe organizacje właśnie z doktryny. Żeby dokonywać ekspansji wszystkie trzy musiały walczyć z Kościołem. Moskwa miała swój Kościół, więc początkowo jej wojna z doktryną Kościoła Katolickiego prowadzona była na poziomie najprostszym i najbardziej czytelnym. Była to wojna z Litwą po prostu. Turcy walczyli z papieżem, ponieważ, o czym mało kto pamięta, ich doktryna była doktryną cezariańską. Turcy już od czasów seldżuckich mówili od sobie – Rumi czyli Rzymianie. Sułtan zaś był cesarzem Rumu czyli Rzymu. Rzymem zaś był Konstantynopol. Turcy mówili o sobie w ten sposób jeszcze przed podbiciem Bizancjum, a więc ich doktryna i organizacja były celowo i dobrze zaplanowane. Turcja nie atakowała Europy z pozycji barbarzyńskich, ale z pozycji wyższej cywilizacji, która narzuca swoje prawa i obyczaje, słabszym i gorzej działającym organizacjom. Warto o tym pamiętać, bo oznacza to, że nie mogło być zgody pomiędzy papieżem a sułtanem. Nigdy i na żadnej płaszczyźnie. Papież dysponował bowiem konkurencyjnym w stosunku do sułtańskiego Rzymem, którego mógł nie utrzymać bez pomocy wojsk obcych. Tych zaś dostarczali Niemcy, ale robili to nieszczerze i mieli w tym zbożnym dziele konkurencję. Papieże, przynajmniej ci przytomniejsi zadawali sobie sprawę z tego, że walka pomiędzy cesarstwem niemieckim, a Rzymem nie skończyła się nigdy i każdy niemiecki cesarz, chce podporządkować sobie stolicę apostolską, a potem uzbrojony w dwie doktryny; świecką i religijną, obydwie obejmujące cały znany świat, przystąpić do rozmaitych korekt granic i rabunku mienia na niespotykaną dotąd skalę. Byli więc Niemcy ukrytymi, operującymi na bardzo głębokim poziomie sojusznikami Imperium Otomańskiego w walce z Rzymem. W I połowie XVI wieku, którą opisuję w II tomie Baśni polegało to na systematycznym niszczeniu dwóch królestw, które stanowiły dla papieża oparcie na wschodzie, królestw, które nie połączyły się w jedno, choć była taka szansa i przez to obydwa musiały ponieść klęskę. Węgry padły pierwsze, bo znajdowały się na pierwszej linii walki pomiędzy papieżem a sułtanem. Węgry były krajem papieskim, krajem, który swoją doktrynę opierał na łączności z Kościołem. Niemcy zaś chcieli Kościół podporządkować sobie. To się nie mogło udać bez zniszczenia i podziału Węgier. Cesarze gotowi byli dla tej idei podpisać pakty z diabłami siedzącymi w najgłębszych kręgach piekła, nie tylko z sułtanem. I to właśnie się dokonało. Na oczach zdumionej Europy.

    Polska, przez obecność na tronie dynastii litewskiej, której relacje ze stolicą apostolską są głęboko nieuczciwe, usiłuje wydobyć się spod wpływu Rzymu nie rozumiejąc, że oznacza to wprost podział kraju i jego rabunek. Niemcy bowiem nie są zainteresowani utrzymywaniem monarchii polsko- litewskiej w całości. Oni ją wręcz ignorują, tak jakby jej w ogóle nie widzieli. Wydobycie się spod wpływów Rzymu oznacza wprost dostanie się pod bezpośredni wpływ Niemców. Oraz Moskwy, która cały czas porozumiewa się z cesarzami. Podział Polski nie dokonał się z kilku powodów, z których każdy znajdował się daleko poza jej granicami. Był także jeden powód krajowy, który jest cały czas lekceważony w opracowaniach historycznych. Nie może tego zrozumieć nawet ktoś taki jak Jasienica. Oto polska szlachta doskonale zdaje sobie sprawę co się wyrabia na świecie i za nic nie chce by władza królów z dynastii jagiellońskiej sięgała tam gdzie nie powinna. Potem zaś, za nic nie chce by na tronie zasiadł Niemiec.

    W Europie są też inne kraje i inne doktryny. Jest Francja, najstarsza córka Kościoła, którą niemiecka propaganda tamtych czasów opisuje w barwach najczarniejszych i straszliwych. Francuzi i ich królowie doskonale jednak rozumieją sytuację i doskonale wiedzą, że kraje, które nie posiadają doktryny uniwersalnej są skazane na zagładę. Oni zaś nie mają takiej doktryny, mają Kościół i dynastię. Kościół ten został nie tak dawno podporządkowany dynastii i teraz, w I połowie XVI wieku zanosi się na to, że zginie wraz z nią. Francja więc wkracza do Włoch, by tam stanąć po stronie słabego papieża przeciwko cesarzowi. Akcja ta jest opisywana jako przejaw nieodpowiedzialności i głupoty królów z Paryża. Ci którzy tak piszą są po prostu durniami. Nie można ich inaczej nazwać. Francja toczy we Włoszech uporczywą wojnę o przeżycie, o wszystko. Przegrywa kampanię za kampanią i dalej ładuje pieniądze w te wojny, bo od tego zależy czy kraj przetrwa. Podobnie czynił później król Stefan w Inflantach, tam również wojna toczyła się o wszystko, choć na pozór rzecz wcale tak nie wyglądała. Francji zarzuca się nacjonalizm, tak jakby nie istniało na świecie Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego. Francja nie może sobie pozwolić w tamtych czasach na doktrynę narodową, bo zginie. Jest jednak ktoś kto może sobie pozwolić na taką doktrynę, ktoś kto konstruuje ją w dodatku tak, że zapewnia sobie i swoim poddanym sukces i bezwzględną przewagę. Tym krajem jest Anglia, która szybko zamienia się w Wielką Brytanię. Brytyjska doktryna podboju nie opiera na na cezariańskich mrzonkach. Anglicy nie chcą sobie nikogo podporządkowywać i brać zań odpowiedzialności przed historią, Panem Bogiem czy kimś jeszcze. Anglicy chcą panować w oparciu o własne wybraństwo, chcą eksploatować inne kraje i zwozić ich bogactwa do siebie. I to właśnie czynią od początku stulecia XVI do roku 1945. Swoją doktrynę zaś opierają na Starym Testamencie i na wybraństwie Żydów. I to oni wygrywają bezapelacyjnie, choć oczywiście mają kilka słabszych momentów. Chcę podkreślić, że w tamtych czasach nie istnieje, jak to się czasem pisze w polskich książkach, żadna polska doktryna narodowa. Gdyby taka istniała zginęlibyśmy, chyba że byłaby ona oparta na wybraństwie analogicznym do tego które pożyczyli sobie od Żydów Anglicy. Szlachta uważa się co prawda za grupę elitarną i wybraną, ale zawsze podkreśla swoją przynależność do Kościoła. Jest więc częścią organizacji uniwersalnej, częścią średniowiecznego jeszcze, zjednoczonego Kościoła. Szlachta, która przystępuje do obozu reformacyjnego zaś, czyni do wiedziona koniunkturalizmem. Liczy na upadek i podział monarchii polsko-litewskiej.

    Po co ja to wszystko piszę w dodatku pod tak mało zachęcającym tytułem? Czynię to ponieważ uważam, że to jest właśnie właściwy sposób omawiania spraw dotyczących Polski, historii i patriotyzmu. Sposób, którego nie ukradnie nam żaden tajniak, ani żaden sprzedawca, bo oni są na to zwyczajnie za głupi. Jeśli zaś pozostaniemy przy wywieszaniu flag i machaniu nimi od czasu do czasu, na komendę w dodatku, to będzie z nami naprawdę źle. Uważajmy więc i nie unikajmy trudnych wyzwań. To nas uratuje.” (coryllus – Zdejmijcie flagi, bo)

    „…póki w Polsce produkować będzie się cokolwiek, od kalafiorów poczynając, na turbinach lotniczych kończąc, kraj nasz zawsze będzie spychany w pułapkę. Przynętą zaś w tej pułapce będzie kod kulturowy powiązany ściśle z kodem kulturowym (to jest dla wszystkich intelektualistów oczywiste) demokracji zachodnich. No więc Polska aspiruje i musi dorastać, a kiedy już dorośnie to ją okradają i piorą po łbie, bo nie o to chodziło…

    …Naszą przygodę z Polską powinniśmy zacząć od początku, czyli od określenia miejsca, w którym się znajdujemy i celu, do którego zmierzamy. Musimy także zrozumieć, że nikt nie chce dla nas dobrze, a wszystkie rady nam podsuwane są oszustwem.
    Ja tu już pisałem o organizacjach, które są podstawą wszystkiego i o doktrynie też pisałem. No więc z doktryny i organizacji należy wypreparować znak i charyzmaty, bez tego nigdzie nie pojedziemy. Doktryna musi być powiązana z Kościołem i Panem Bogiem. Nie z socjalizmem, nie z uszczęśliwianiem dużych grup ludzi okradanych następnie za pomocą podatków, które gwarantują byt mafiom urzędniczym i wojskowym. Charyzmaty zaś wypływają wprost z tego czym zajmować się będą czynne w Polsce organizacje, a winny się one zajmować pomnażaniem budżetów. Ściąganiem pieniędzy zza granicy i przeciwstawianiem się w sposób czynny, ale zgodny z prawem mafiom działającym w strukturach państwa, bo one wykonują złą robotę. Są na usługach obcych, którzy nie mają dobrego planu dla nas, a przeciwnie mają plan upiorny.
    Nie może mieć dobrego planu ktoś kto nie ma nic poza etatem, a jego marzenia koncentrują się wokół kupienia sobie jeziora na Mazurach, albo domu na Lazurowym Wybrzeżu. To jest nędza. Nie może mieć dobrego planu ktoś kto myśli tylko o tym jak się podpiąć do jakiegoś fikcyjnego budżetu, wyciągniętego nie wiadomo skąd, który ze swojej istoty jest pułapką. Dobry plan może mieć jedynie ktoś kto ma jakieś prawdziwe aktywa i chce za ich pomocą zwiększyć zakres swojej realnej władzy. Realnej, czyli takiej, kiedy to on sam decyduje i kiedy z jego decyzji korzyści płyną wyłącznie dla niego. W szczęściu wszystkiego są wszystkich cele to hasło dla idiotów i oszustów. A także dla urzędników niższego szczebla, ci z wyższego bowiem myślą, że realizują plan, który ja tutaj zakreśliłem, ale to nie jest prawda, oni uczestniczą w planie globalnym i żadne nawet najbardziej realistyczne złodziejstwo, które uprawiają ich z tej pułapki nie uwolni.
    Wielka polityka bowiem jest zawsze polityką globalną, język zaś którym się posługuje jest językiem czarowników i smoków, a nie intelektualistów z uniwersytetów. Ci bowiem powołani zostali do tego jedynie by ukrywać prawdę i oszukiwać dzieci. Musimy o tym zawsze pamiętać.” (coryllus – O elitach naiwnych i mściwych)

    Walka o Kościół to walka o godność osoby ludzkiej (stworzonej na obraz i podobieństwo Boga). Walka przeciwko niemu prowadzi więc do wyprania owej godności z powszechnego użycia, i do „zincitatuizowania” (od konia którego Kaligula obrał senatorem, na co nikt nie zareagował) obyczajów i relacji międzyludzkich. Uzależnienia wolnych ludzi od kaprysu „elit”.
    Więc władza może być albo święta – w służbie/ochronie owej godności, albo świecka ze wszystkimi tej „świeckości” (oświecenia) konsekwencjami – równaniem w dół w każdym aspekcie życia ludzkiego, aż do zrównania go z piekłem na ziemi, zgodnie z wolą człowieka który ogłosi się demokratycznie bogiem… Innej możliwości, jak sama historia pokazuje nie było, nie ma i nie będzie.

Trackbacks

  1. Wyjątkowe przypadki idealistów Swierdłowa, Baumana i Heńka G. czyli o realnym socjalizmie i „polityce jagiellońskiej”, fałszywej historii, doktrynach i świeckich fetyszach. Jacek Kaczmarski: „Odpowiedź na ankietę – Twój s
  2. Культура не терпит пустоты - GATE.UA

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.