W recenzji swej z „Granicy” Nałkowskiej i „Cudzoziemki” Kuncewiczowej (Marchołt Nr. 3) pisze Stefan Kołaczkowski: „… gdy zakwestionować słuszność przesadnej reklamy, sprowadzić do właściwych granic rozdmuchane sławy – budzą się Rejtany i sypią się głosy oburzenia na rzekomą złośliwość. Nic w tym dziwnego, owszem, w tym jest logika. Gdy nie ma opinii, tam łatwo ją byle kto „urabia”, a każdy na swoją miarę!”
Słowa te przypomniały mi się, gdy czytałem „dowcipną” recenzję Słonimskiego ze sztuki Szaniawsiego „Adwokat i Róże”. Istotnie – opinię literacką urabia u nas „byle kto”. Urabiają ją Słonimscy, Breitery, Winawery, Krzywickie – a z innej strony Peipery, Millery, Domińscy, Frydowie – a z jeszcze innej – Gałczyńscy, Doboszyńscy, Wasiutyńscy. A biedna czytająca publiczność jest jak ów lud z bajki Andersena: każdy widzi, że król jest nagi, lecz nikt nie ośmieli się tego powiedzieć, wszyscy wtórują głośnemu pochlebstwu dworaków, dając sobie wmówić, że król przybrany jest wspaniale. Nasza czytająca „opinia” da sobie wmówić wszystko: że Słonimski to odważny i mądry publicysta, że ideologia Wellsa zbawi świat, że Boy i Roussel to cenni myśliciele społeczni, że Choromański to głęboki i ciekawy pisarz, że literatura sowiecka jest rewelacyjna, że Peiper to wielki i reformator, że Wołoszynowski jest zdolny, że „Prosto z Mostu” szerzy „głębokie” idee, że Żydzi kierują francuskim katolicyzmem etc. etc. Wciąż wszczynają się u nas dziwnie mętne i jałowe spory, np. słynne dyskusje o peiperowską „awangardę”, a gdy się znajdzie ktoś, kto sprowadzi je do właściwej płaszczyzny (Zawodziński) – odsądzą go od czci i wiary. Pełno u nas snobistycznych zachwytów nad miernotami (Bruno Schulz), autoreklamy i napuszonej pustki (Kaden), panoszącego się nieodpowiedzialnego frazesowiczostwa i dyletantyzmu (Wasiutyński). Królem krytyki jest Antoni Słonimski – to chyba dostatecznie maluje sytuację. A tymczasem mądre, w istotę problemów kultury trafiające artykuły „Marchołta” – przechodzą przez echa.
Zacytuję tu kilka wypadków, które dokładnie malują dezorientację i słabość opinii literackiej u nas. Pierwszym będą słynne „Zmory” Zegadłowicza. Dla każdego czytelnika mającego wyczucie istotnych wartości literackich sprawa „Zmór” jest jasna: jest to powieść słaba, pod względem artystycznym chybiona, nie wnosząca nic wartościowego czy świeżego; pod względem ideologicznym nie daje ona w ogóle nic poza mętnym ideałem jakiejś „księżycowej” miłości i poza oklepaną już i zbanalizowaną, a w gruncie rzeczy płytką i łatwą krytyką prowincjonalnej „szarzyzny”. Jeśli więc słaba, nieciekawa powieść zyskuje nieproporcjonalny rozgłos i powiedzenie jedynie dzięki realizmowi swych scen erotycznych i wielkiej ilości „nieprzyzwoitych” wyrażeń pisanych „bez kropek” – to rzecz oczywista, że jest to sytuacja nienormalna i niemoralna. Nie pomoże tu powoływanie się na Celine’a, bo u niego „ostry” realizm jest składowym czynnikiem koncepcji artystycznej, w rezultacie otrzymujemy dzieło o wysokiej wartości artystycznej, czego o „Zmorach” powiedzieć nie można. Ale dla Breitera „Zmory” to „odważna książka”. Istotnie, jeśli miarą odwagi jest ilość użytych sprośnych wyrażeń, to Zegadłowicz jest bezwzględnie człowiekiem odważnym, ale nie najodważniejszym. Znam ludzi odważniejszych i mogę p. Breitera do nich skierować. Jednym z nich będzie pewien plutonowy z kresowego pułku piechoty – na pewno od Zegadłowicza „odważniejszy”, tylko że – niestety – na razie jeszcze literaturą się nie trudni.
Najkapitalniejsze w tym wszystkim jest, że Zegadłowicz sam w końcu uwierzył w to, iż „Zmory” są wielkim wydarzeniem literackim i występując w ich obronie napisał, że z powodu tej książki Polska podzieliła się na „dwa światy”. Istotnie są to dwa światy, ale trochę inne, niż to sobie p. Z. wyobraża: jest to po prostu świat ludzi z olejem w głowie i świat ludzi takowego pozbawionych.
Innym charakterystycznym wypadkiem naszego życia literackiego będzie sprawa powieści Louis Aragon’a „Dzwony Bazylei”. Książce tej zrobiono, jeszcze przed ukazaniem się przekładu, wielki rozgłos i opinię „rewelacyjnej”. P. Henryk Domiński, autor wyjątkowo (nawet jak na nasze stosunki) demagogicznych, werbalistycznych, szumnych a płytkich „proletariacko” – literackich felietonów w „Kurierze Porannym” nazwał tę książkę – literaturą o istotnej wartości, czy jakoś podobnie. Tymczasem – cóż się okazało. Książka ta komunisty francuskiego to w ogóle nie jest literatura. To po prostu propagandowa publicystyka pełna łatwizm myślowych i trywialności artystycznych. Rewelacyjna książka.
A teraz skierujmy nasze kroki na prawo. Wabi nas tam śpiew tokującego głuszca, jak nazwałbym artykuł K.I.Gałczyńskiego w Nr. 21 „Prosto z Mostu” („Do przyjaciół „Prosto z Mostu”). Artykuł p. Gałczyńskiego po obraniu go z nieznośnej napuszonej i manierycznej formy, z bezgranicznej megalomanii i autoreklamy oraz z szumnych ogólników i frazesowiczowskiego potrząsania chorągiewką da się sprowadzić do następującej myśli: w literaturze polskiej źle się dzieje, rządzą żydzi, szerzy się zgnilizna i rozkład, jedyna oaza prawdy i dobra, jedyna nadzieja odrodzenia – na łamach „Prosto z Mostu”. Otóż – panie Gałczyński – sprawa nie wygląda tak prosto, jak się to Panu zdaje. Tylko nazbyt prostoduszni ludkowie wyobrażać sobie mogą, że prawda i fałsz są rozdzielone, jak dzień i noc, że na lewicy ciemno, a na prawicy jasno, że tu biało a tam czarno – tu anioł tam diabeł. W życiu prawda i fałsz krzyżują się z sobą, jak żyłki minerałów w granicie i większej nieco niż p. Gałczyńskiego przenikliwości trzeba aby je od siebie oddzielić. Że w literaturze naszej źle się dziej – na to zgoda, zgodzić się też mogę na podane przez p. Gałczyńskiego tego stanu rzeczy symptomy, ale nie zgodzę się, jakoby zbawienie leżało w „Prosto z Mostu”, bo pismo to jest tego ogólnego zło składową cząstką.
„Prosto z Mostu”, przy całej swej pozornie „głębokiej” i „istotnej” postawie ideologicznej, przy swych „świetlanych” intencjach szerzy kult równie groźnej łatwizny umysłowej, jak łatwizma słonimszczyzny, szerzy snobizm równy snobizmowi „Wiadomości”, terror ideowy – równy tamtemu. Z racji artykułu Doboszyńskiego o Mauriacu pisał Kazimierz Wyka: „Rozumiem, że pod zodiakalnym znakiem zdrowego byczka w jaki obecnie wchodzimy, taka literatura będzie prawdopodobnie zakazana, bo nuż zdrowy byczek zamyśli się nad sobą, zaniepokoi i aryjskie zdrowie straci”. Istotnie – wszelkie myślenie idące nie po linii „prostej” (z mostu) uznane zostanie na pewno za żydowsko-masońskie i rozkładowe.
Ów snobizm rozkładowości ogarnął dziś dość już szerokie rzesze; każdy pętak prawi o „rozkładowej” literaturze nie zastanowiwszy się, co to pojęcie naprawdę oznacza. Nikt przy tym nie pamiętam, że z tym modnym dziś pojęciem, jako powierzchownym, opartym na symplifikacji i nieporozumieniu rozprawił się już raz na zawsze Skiwski w świetnym studium „Literatura narodowa w dniu dzisiejszym” („Na Przełaj”, str. 190). Lecz u nas się nie czyta, a jeśli się czyta, to się szybko niewygodne argumenty zapomina. Tak panie Gałczyński! Nie tylko Słonimski bzdurzy „ex catedra” – to samo równie dobrze potrafi Doboszyński (por. wspomniany już artykuł o niedobrym katolicyźmie). Nie tylko straszą nas marksiści i peiperzyści swą „współczesną problematyką” – straszy nas również „duch czasu” z łamów „Prosto z Mostu”. Nie darmo Kazimierz Wyka w „Marchołcie” pisze: „Młodzi komuniści wietrzący wszędzie zdradę, przekupstwo i prowokację, młodzi endecy wietrzący wszędzie żyda, to byli bardzo bliscy kuzyni Antoniego Słonimskiego, wietrzącego wszędzie głupotę, zacofanie i „niski poziom”. Nie trudzono się wówcza udowadnianiem swych twierdzeń – również za przykładem Słonimskiego.
Otóż zadaję naszej biednej, sterroryzowanej „opinii” literackiej pytanie: możebyśmy raz nareszcie przepędzili „kuzynów” na cztery wiatry i może byśmy zaczęli tworzyć prawdziwą, niefałszowaną i nie paczoną przez żadną politykę – opinię literacką? Mamy wszak ludzi mądrych – Kołaczkowskich, Skiwskich i wielu innych. Spróbujemy – może już pora!
Źródło: „Bunt Młodych”, nr 10 (101) / 1936
Skomentuj