Literatura pokolenia odwilży

Okładki-Kultury-2

Tak jak w czasach PRL, gdy lektura emigracyjnych książek dawała czytelnikom w Polsce poczucie chociaż chwilowego uwolnienia od absurdów opresyjnego systemu, tak i teraz, odkrywanie tych samych autorów pozwala oderwać się od jałowej współczesności. Gdy polska rzeczywistość przygnębia pustką nieistotnych sporów pozbawionych jakiejkolwiek treści, gdy w literaturze polskiej od lat nie pojawiła się żadna książka, żaden autor o jakimkolwiek znaczeniu – ja zanurzam się w słowach pisanych po polsku na początku drugiej połowy XX wieku jak w ożywczym oceanie. Eseje Jeleńskiego, publicystyka Wata, szkice Miłosza, listy Herberta, dzienniki Gombrowicza i Szczepańskiego przywracają wiarę w potęgę literatury, jednocześnie dając powód do dumy, że w tak krótkim czasie, mówimy przecież o okresie zaledwie kilkudziesięciu lat, w języku polskim pojawiło się tak wiele skarbów, tak rzadko dziś niestety pamiętanych – i tak rzadko czytanych.

W tym przeraźliwie płytkim czasie początku XXI wieku, teksty sprzed lat czterdziestu, pięćdziesięciu, sześćdziesięciu poruszają, wręcz onieśmielają swoją głębokością. Erudycja, oczytanie, wiedza ich autorów, i ta zdumiewająca umiejętność łączenia myśli i faktów w spójny esej zachwycają dziś, gdy informacji poszukuje się w Wikipedii. Fascynująca zdolność zanurzenia się w temat i rozwinięcia go w opowieść, nie tracąc potoczystości stylu na kilkunastu, kilkudziesięciu stronach wzbudza podziw, gd obecnie za szczyt finezji uchodzi umiejętność wbudowania celnej myśli w 140 znaki Twittera. Tak jak tamci pisarze przyglądali się literaturze XIX-wiecznej i międzywojennej z uczuciem tęsknoty za światem, którego już nie ma, tak i dziś lektura prac pokolenia odwilży budzi, przynajmniej w piszącym te słowa, uczucie nostalgii. Czy jednak poczucie, że „dawniej było lepiej” nie towarzyszy każdemu pokoleniu?

Określenie „pokolenie odwilży”, chociaż zwięzłe, musi być jednak opatrzone kilkoma zastrzeżeniami. O ile w chronologicznym sensie pozwala może umiejscowić tamtą epokę w umownym czasie – od śmierci Stalina w 1953 roku do masakry robotników na Wybrzeżu w grudniu 1970, to fakt, że większość najważniejszych pisanych wtedy po polsku tekstów postała na emigracji powoduje, że tworzący wtedy autorzy pozostali od krajowej odwilży w znacznym sensie niezależni. A jednak wydarzenia w kraju nie mogły pozostać bez całkowicie wpływu na twórczość pisarzy emigracyjnych, chociażby w takim sensie, że nieco łagodniejszy aparat komunistycznej cenzury ułatwiał nieco – bo przecież niezupełnie – recepcję pisanych za granicą książek w Polsce, czasami bezpośrednio (pierwsze powojenne wydania Ferdydurke i Trans-atlantyku Gombrowicza ukazały się w kraju dopiero po 1956 roku), częściej w formie przemycanych do Polski wydawnictw drugoobiegowych. Każdy pisarz wie zapewne, jak kluczowa dla jego elementarnej potrzeby, chęci pisania jest świadomość istnienia czytelnika – choćby pojedynczego. Okres po upadku stalinizmu, zwłaszcza po słynnym potępiającym go referacie Chruszczowa, był dla polskiej – i nie tylko – literatury przełomowy w tym sensie, że pomimo stosunkowo szybko domykających się ponownie nożyc cenzury, pisarze polscy, zarówno ci, którzy pozostali w kraju, jak i ci, którzy wybrali emigrację, ponownie mogli poczuć, że ich dzieła mają szanse natrafić na społeczny odbiór. Różni pisarze zresztą w różny sposób skorzystali z tej szansy.

Trudno też mówić tu zresztą o pokoleniu w sensie ścisłym. Pomimo niewątpliwego pokrewieństwa intelektualnego i duchowego, w panteonie największych twórców piszących po polsku w latach 50-tych i 60-tych XX wieku znajdziemy osobowości różniące się znacznie życiorysami i metryką. Gdy w 1953 umiera Stalin, Jarosław Iwaszkiewicz – najstarszy w tej grupie (o ile taką grupę w ogóle można wyróżnić) – ma 59 lat. Antoni Słonimski – 58. Witold Gombrowicz – 49. Czesław Miłosz – 42. Jan Józef Szczepański – 34. Gustaw Herling-Grudziński – 33. Najmłodszy, Zbigniew Herbert, w 1953 roku ma 29 lat, a jego debiut książkowy, tomik poezji Struna światła, ukaże się dopiero trzy lata później.

Niemal wszystko, co najwartościowszego w polskiej literaturze powstało od końca wojny do czasów współczesnych, zostało napisane właśnie wtedy, w ciągu tych kilkunastu lat. To paradoksalne, że chociaż z politycznego i społecznego punktu widzenia mamy tu do czynienia z okresem dla Polski w dużej mierze straconym – w realiach PRL-u mówimy tu przecież o ponurych rządach Władysława Gomułki – to właśnie wtedy pisarze polscy mieszkający za granicą (znacznie rzadziej w kraju, może poza wymienionym już Herbertem) tworzą swoje największe arcydzieła.

Można nawet zaryzykować karkołomną tezę, że literatura polska tamtego okresu zawdzięcza swoją świetność tragicznym zakrętom historii i losu. Gdyby nie wybuch wojny we wrześniu 1939 roku, Witold Gombrowicz zapewne powróciłby do Polski tym samym statkiem, którym przypłynął do kraju swojej wieloletniej emigracji – Argentyny, a wtedy nie powstałby Trans-atlantyk. Gustaw Herling – Grudziński nie napisałby „Innego świata” i nie trafiłby do Neapolu, gdyby nie obłąkana wizja Józefa Wisarionowicza, która zaprowadziła pisarza – i tysiące innych – ku koszmarom Syberii. Czesław Miłosz nie wyemigrowałby najpierw do Francji, a później do Ameryki, gdyby komunizm – w który zresztą autor „Zniewolonego umysłu” początkowo wierzył – nie okazał się utopią bez perspektyw. „Kultura” Giedroycia byłaby zupełnie innym pismem, gdyby powstawała w Warszawie, a nie w Maisons-Laffitte.

Każdy autor jest więźniem swojej epoki. Tylko najwięksi potrafią jednak wydostać się zza krat otaczającej ich rzeczywistości – lub zachować całkowitą wolność nawet pozostając w celi. Polska literatura drugiej połowy XX wieku miała swoich największych, dziś niesłusznie coraz częściej rozpływających się w obłokach niepamięci. Nie pozwólmy o nich zapomnieć.



Kategorie:Artykuły, Farrago rerum, Źródła

Tagi: , ,

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.